Wszystko to jest bardzo brytyjskie – ludzie gotujący owsiankę na chodniku – a jednocześnie wyraźnie odwołuje się do protestów z Wall Street. Londyńscy demonstranci przejęli nawet „ludzki mikrofon" używany w nowojorskim parku Zucotti – tłum z przodu powtarza wszystko, co mówi prelegent, tak by ludzie z tyłu mogli słyszeć – mimo że w Londynie nie ma zakazu używania nagłośnienia.
W niezamierzony sposób bardzo przypomina to scenę z filmu Monthy Pythona „Żywot Briana", w której Brian, omyłkowo wzięty za Mesjasza, krzyczy do tłumu: „Wszyscy jesteście jednostkami!". Na co tłum odpowiada: „Wszyscy jesteśmy jednostkami".
Dla mojego amerykańskiego ucha sam fakt, że mówcy są Brytyjczykami, zbliża ich do filmu Monthy Pythona. Nie ma w tym jednak niczego niezwykłego. Ruchy okupujących – znane również w Europie jako „oburzeni", różnicują się w zależności od miejsca powstania. Demonstranci z Tokio skandowali hasła przeciwko energii nuklearnej. Ruch z Sydney rozpłynął się, ponieważ, jak z żalem przyznał jego rzecznik, „w Australii nie mamy specjalnie głębokiego kryzysu". W Rzymie, gdzie uprawianie polityki na ulicach ma długą i brutalną tradycję, demonstracje przerodziły się w zamieszki, które spowodowały straty liczone w milionach euro.
Oczywiście, te protesty mają pewne cechy wspólne, zarówno ze sobą nawzajem, jak i z ruchem antyglobalistycznym, który je poprzedzał. Łączy je brak wątku przewodniego, mglista natura, a przede wszystkim odmowa angażowania się w istniejące instytucje demokratyczne. W Nowym Jorku demonstranci skandowali: „Tak wygląda demokracja". Ale demokracja wcale tak nie wygląda. Tak wygląda wolność słowa. Demokracja jest dużo nudniejsza. Wymaga instytucji, wyborów, partii politycznych, przepisów, ustaw, sądownictwa i wielu monotonnych, czasochłonnych działań, z których żadne nie przynosi tyle radości, co demonstrowanie przed katedrą św. Pawła albo wykrzykiwanie haseł na Rue St. Martin w Paryżu.
Jednak pod pewnymi względami fakt, że międzynarodowy ruch okupujących nie zdołał stworzyć rozsądnych propozycji legislacyjnych, jest zrozumiały. Zarówno źródła globalnego kryzysu gospodarczego, jak i ich rozwiązania znajdują się, z definicji, poza kompetencjami lokalnych i narodowych polityków. Jak pisałam kilka lat temu przy okazji wybuchu pierwszej fali zamieszek w Grecji, nikt nie szanuje bezsilnych liderów. Nikt nie widzi sensu w głosowaniu na ludzi, którzy nie są w stanie powstrzymać kolejnej fali problemów napływającej z Pekinu, Brukseli czy Nowego Jorku. Jeżeli nie podoba nam się program oszczędnościowy narzucony krajowi przez zadłużone banki z drugiego końca świata, nie wydaje się logiczne iść z tym na skargę do, dajmy na to, burmistrza Sewilli.