"Nie zdawałem sobie sprawy, że oto zostawiam za sobą na zawsze całe moje dzieciństwo, ze wszystkimi jego smakami, przedwczesną wojenną młodość, dom, którego już nigdy więcej nie zobaczę" – tak Jerzy Kasprzak wspomina wyprawę, którą przedsięwziął był 1 sierpnia roku 1944, kiedy w samo południe wyruszył z rodzinnych Sielc do miasta, które chłopaki z Czerniakowa nazywały „górnym". Wiele jest w księgarniach wspomnień z powstańczej Warszawy, jeszcze więcej książek o powstaniu w ogóle, we wspomnieniach 15-letniego wówczas harcerza Szarych Szeregów (Zawiszaka) jest jednak coś, co nie pozwala przejść obok nich obojętnie.
W skromnej objętościowo książeczce mieszczą się trzy opowieści. Pierwsza to ciepła, urokliwa historia lat dziecinnych, które upłynęły Kasprzakowi w dzielnicy cieszącej się przed wojną tak złą sławą jak żadna inna. „Żyło się tu ubogo, brakowało oświetlenia i kanalizacji. Policję traktowano jak wroga, frajerów z miasta okradano, swoich obowiązywał niepisany kodeks honorowy". Wspomnienia tamtych czasów pełne są smakowitych detali: linów łowionych w stawach Łazienek, bójek, gonitw ze stróżami kamienic lub stróżami prawa, pierwszych meczów piłkarskich, potańcówek, mszy świętych, podwórkowych recitali młodego Grzesiuka nierozstającego się ze swą mandoliną. Lata te zdają się skąpane w złocistej poświacie jesieni świata, któremu wrzesień 1939 zadał cios pierwszy, a rok 1944 – cios zabójczy.
Opowieść o dniach powstania to osobna perełka memuarystyki – nie dlatego, że autor zachwyca stylem czy umiejętnością analizy. Przebija z kart tej książki niesłychana szczerość, ale przede wszystkim żarliwość. Tak, to były dni, kiedy działy się rzeczy ważne i walczono o sprawy najważniejsze. Niezależnie od oceny powstania (a tu przecież Polacy różnią się tak bardzo) nikt owej szczerości, żarliwości i siły nie może nastoletnim bojowcom odmówić.
Część trzecia to miszmasz – trochę opowiastek z cyklu „a po latach", sporo fascynujących zdjęć nieistniejących już pól, cieni zamordowanych kamienic i zatraconych w wirze wojny twarzy. I jeszcze słowniczek – bo rzecz przeznaczona jest także (a może przede wszystkim) dla młodszych czytelników. Ale krzywdę wyrządziłoby tej publikacji postawienie na półce „dla dzieci i młodzieży". Zdejmuję ją więc z regału i rekomenduję wszystkim, bo w czasach wielkiej imitacji, wielkiego humbugu, fałszywej celebry i uczuć wirtualnych ta dawka prawdziwych emocji działa jak odtrutka na płaskość i nieistotność świata, który wiele obiecuje, lecz niczego nie daje. Wtedy... Cóż, wtedy było odwrotnie.
Jerzy Kasprzak, „Ferajna z herbowej ulicy", Veda 2012, 128 str.