Polowanie na Lecha

Nie widać sławnego karnawału „Solidarności". Na pierwszym planie jest tylko Wałęsa, chociaż było nas 10 milionów Polaków, wielu w patriotycznym transie. Filmowi Wajdy w ogóle brakuje rozmachu. Czyżby zabrakło energii staremu reżyserowi, wyobraźni scenarzyście lub pieniędzy na realizację?

Publikacja: 20.09.2013 01:01

„Jestem za, a nawet przeciw”? Lech Wałęsa uchwycony podczas negocjacji w sierpniu 1980 roku

„Jestem za, a nawet przeciw”? Lech Wałęsa uchwycony podczas negocjacji w sierpniu 1980 roku

Foto: Reportagebild/AP, Peter Knopp Peter Knopp

Kochajmy aktorów, bo nie wiedzą, co czynią. Robert Więckiewicz stworzył tak olśniewającą kreację Wałęsy, że co chwila każe zapominać historyczne przekłamania scenariusza w filmie Andrzeja Wajdy o przywódcy „Solidarności". Podziw dla jego warsztatu aktorskiego i wzruszenie, jakie wzbudza u widzów, stwarzają doskonały wehikuł dla propagandy tej postaci na bieżący użytek układu rządzącego. Pomaga mu ujmująca Agnieszka Grochowska w roli żony Danuty.

Więckiewicz rządzi

Fabułę wieńczy największy triumf Lecha, kiedy zaczyna historyczne przemówienie w Kongresie USA słowami: „My, naród". Zręcznie powtórzył wstęp do amerykańskiej konstytucji, co wywołało owację na Kapitolu. Wystąpił tam po wyborach do Sejmu, gdy naród dał wolne mandaty „Solidarności". Tylko w tym jednym momencie widać twarz prawdziwego lidera związku – pyszałek jest tu nieco spięty. Jakże daleko zaszedł od śmietnika, po którym wspiął się na mur strajkującej stoczni w sierpniu 1980 roku. Wolałbym zobaczyć tę scenę w wykonaniu Więckiewicza. Jest od Wałęsy lepszy, rzucając widzów na kolana przed tym świątkiem wolności.

Czemu kreacja wydaje się lepsza od pierwowzoru? To są delikatne sprawy, jak drgnienia powiek czy wyraz oczu, głos na wznoszącym się tonie, inaczej niż u inteligentów nieprzywykłych do krzyku, i zniżenie świadczące o podświadomej refleksji. To fascynująca gra prostactwa i wrodzonego sprytu wykonana przez człowieka, który ma świadomość komizmu tworzonej postaci. Aktor nie zagapia się, dociska puenty, a nie dopuszcza przypadkowych reakcji, które przecież zdarzają się w realnym życiu. Studiował rozmaite nagrania, aż uchwycił istotę Lecha i poprawił swą kulturą wewnętrzną.

Jak Więckiewicz wystąpiłby wobec Kongresu Stanów Zjednoczonych? Dałby większe zmrużenie oczu? Leciutki grymas wzgardy w kąciku ust wobec aplauzu tłumu kongresmenów? Bo dla Lecha tłum to tłum, choćby był lepiej ubrany i poinformowany od tłumu Polaków rządzonych przez komunę. A może poruszenie pleców, jak pod zbyt wielkim ciężarem? Nie wiem, jaki subtelny przekaz wybraliby Wajda z Więckiewiczem, gdyby ta scena miała być odtworzona. To nie musiała być przeszkoda nie do pokonania, gdyż w innych scenach pan Robert pojawia się wmontowany w dokumentalne zdjęcia.

Sklejki materiałów z różnych źródeł czasem mocno różnią się jakością. W kilku wypadkach udało się w kadr wstawić telewizor, biorąc tym w umowną ramę technicznie gorszy materiał. Pewne sklejki wypadły niemal doskonale, niektóre gorzej, co mało wadzi, gdyż Więckiewicz przykuwa uwagę publiczności. Ten wielki aktor niesie cały film, który poza tym jest zaledwie niezły.

Głowacki kręci

Scenariusz Janusza Głowackiego poświadcza inteligencję, wdzięczny cynizm i poczucie humoru autora. Niestety, wywiad z Lechem prowadzony przez Orianę Fallaci zorganizował tylko część fabuły – do momentu jawnego działania „Solidarności". Potem opowieść rwie się, by objąć za duży okres. W filmie znalazła się scena kluczowa dla wielkiej kariery Wałęsy: podpisanie zobowiązania do współpracy z SB w grudniu 1970 roku, choć nie zostało to nazwane wprost. Scenarzysta zrobił, co było w jego mocy, żeby usprawiedliwić bohatera.

Ten brzemienny moment zbiega się akurat z czasem, gdy Danuta w szpitalu rodzi pierwsze dziecko. Lech tym bardziej chce wyjść na wolność, a jeszcze na komendzie milicjanci wokół niego katują do krwi robotników. Naprawdę dziecko urodziło się dwa miesiące wcześniej, a przesłuchania nie były wtedy krwawe – stwierdził Sławomir Cenckiewicz. Zdaniem tego historyka „Solidarności" również scena spotkania Lecha z redakcją „Robotnika Wybrzeża", gdzie poucza działaczy „jak Pan Jezus", jest groteskowo zakłamana. W rzeczywistości Wałęsa miał radzić podpalanie komend MO za każdego aresztowanego robotnika, jak głupi prowokator, którym nie był.

Scena zobowiązania do tajnej współpracy z SB przypomina widzom o brutalnym łamaniu sumień przez reżim komunistyczny. Ma również przekonać, że nie wolno potępiać Lecha. Zresztą w filmie odmawia on donoszenia, kiedy potem w pracy nachodzą go esbecy. W rzeczywistości są dowody płatnych donosów na kolegów, o czym już nie ma mowy. To nie jest małoduszne przypominać te fakty.

Komuniści zawarli porozumienia sierpniowe i pogodzili się z Wałęsą jako przewodniczącym związku, uważając, że mają Lecha w garści. Obawa szantażu chyba tłumaczy też dziwne zachowania Wałęsy, kiedy został prezydentem Polski i zmarnował szansę dekomunizacji. Czy to nie na wszelki wypadek SB pomagała mu w wyborze na przewodniczącego związku w trakcie burzliwego zjazdu „Solidarności" w 1981 roku?

Jednak film nie wchodzi ani w ten wybór, ani w żałosną prezydenturę, żeby nie kompromitować swego bohatera. Przyszłe poważne dzieło musi zapytać, co stało się z teczkami TW. Część zniszczyła SB, lecz zdaniem niektórych badaczy komplet kopii trafił do Moskwy, a drugi do Berlina. Czyli mielibyśmy tajne kondominium.

Trzeba nam uszanować, że przewodniczący „Solidarności" nie dał się złamać w trakcie internowania za stanu wojennego. Dekada lat 80. była najlepszym okresem w jego życiu. Wtedy był dzielnym symbolem nadziei Polaków. Schwytany, a wymykał się z pułapki. Nie godził się na kolaborację z komuną, mimo lęku przed kompromitacją. Może uważał, że ludzie nie uwierzą władzy. Ale równie dobrze można przyjąć, że stratedzy nomenklatury zachowali atut na później, na czas rozkradania gospodarki przez prywatyzację. Film nie rozważa takich możliwości. Ma być prosty jak plakat.

Przykre, że realizatorzy pomniejszyli i wypaczyli rolę Anny Walentynowicz. Wcale nie klaskała, kiedy Wałęsa zakończył strajk 16 sierpnia po obietnicy spełnienia postulatów stoczniowców. Przeciwnie: zarzuciła mu zdradę i zmusiła do ogłoszenia strajku solidarnościowego z innymi zakładami. Ale alternatywną Anną Walentynowicz stała się Henryka Krzywonos. Skąd awans tramwajarki? Parę lat temu poparła Donalda Tuska w walce z Jarosławem Kaczyńskim. Akurat podczas uroczystości rocznicowych, kiedy prezes PiS wygłaszał świetne przemówienie o państwie według „Solidarności", coś tam wykrzyczała, co podchwyciły media, aby przykryć koncepcje Kaczyńskiego.

Dlatego Wajda wziął panią Krzywonos do swojego tramwaju. Odegrała pewną rolę w strajku, lecz trzeba znać proporcje. Tragiczna śmierć Anny Walentynowicz w Smoleńsku utrudnia wybaczenie realizatorom tego oportunizmu.

Wałęsa przewodzi

Nie widać sławnego karnawału „Solidarności". Na pierwszym planie jest tylko Lech, chociaż było nas 10 milionów Polaków, wielu w patriotycznym transie. Szczyt nastrojów wypadł w czerwcu 1981 roku. Miał być strajk generalny, a to zakrawało na powstanie narodowe przeciw komunistom. Lecz do strajku nie doszło. Przełomowy moment, gdy związek zaczął tracić impet, pojawia się na filmie jedynie w postaci szczątkowej, choć to było wielkie wydarzenie. Trzeba znać historię tego okresu, żeby rozumieć, o czym Wałęsa poucza kolegów, odwołując strajk na przekór statutowi. Ten fakt nie został wykorzystany dramaturgicznie.

Filmowi w ogóle brakuje rozmachu. Czyżby zabrakło energii staremu reżyserowi albo wyobraźni scenarzyście lub pieniędzy na realizację? A może to skutek przyjęcia koncepcji „lęku przed upiorami nacjonalizmu", podsuniętej Wajdzie raczej przez Adama Michnika niż konsultanta, profesora Andrzeja Friszkego.

Napis na ekranie stwierdza, że w 1989 roku „Solidarność" wywalczyła rokowania przy Okrągłym Stole. Tymczasem ludzie pamiętają, jak Jerzy Urban namawiał w telewizji do rozmów przy tym wielkim meblu w Pałacu Namiestnikowskim. Bo to komuniści chcieli dzielić się władzą polityczną w zamian za gospodarkę. „Solidarność" miała wziąć na siebie „bolesne reformy", a nomenklatura uwłaszczyć nasz majątek. Związek się ociągał, gdyż niektórzy działacze wyczuwali pułapkę. Bieg wydarzeń potwierdził ich obawy.

Trudno ocenić, na ile scenarzysta odpowiada za strukturę fabuły przy tak samodzielnym reżyserze jak Wajda. Swego nazwiska Głowacki nie wycofał z napisów, a przecież zapowiedział książkę o tym, że został nadużyty. Czy nie chciał, ale musiał podpisać ten film? Sam tytuł zdradza wysilenie.

„Człowiek z nadziei" nie ma realnego sensu, jaki miały poprzednie tytuły trylogii „Człowiek z marmuru" i „Człowiek z żelaza" odnoszące się do konkretnej materii rzeźbiarskiej. Mistrz coraz bardziej traci poczucie formy. Na szczęście Głowacki nie traci poczucia humoru. Scena karmienia niemowlaka Wałęsy piersią przez śwarną milicjantkę na komendzie – „jak Polak z Polakiem" – stanowi żart z Matki Boskiej w klapie marynarki Lecha. Dla erudytów filmowych mamy zaś motyw wózka dziecięcego z „Pancernika Potiomkina" Eisensteina; w tamtym arcydziele propagandy zjeżdża tragicznie po odeskich schodach. Erudyta podświadomie pomyśli sobie, że rewolucja 1905 roku nie udała się, gdy tymczasem nasza pokojowa owszem. A kto ponosi za to wyłączną zasługę? Na własne oczy zobaczycie w kinie.

Wajda ściemnia

Wydarzenia wokół filmu mają chyba głębszy sens. Najpierw wyszło na jaw, że część budżetu mają pokryć pieniądze od oszusta, który okradł Polaków w aferze Amber Gold. Czy to tylko przykry przypadek, czy ktoś, a raczej Ktoś, pogroził palcem za kłamstwa tej fabuły?

Potem była światowa premiera na festiwalu w Wenecji. Reżyser dostał nagrodę kilku tysięcy dolarów za całokształt twórczości ufundowaną przez Persol, wytwórcę luksusowych ciemnych okularów. Fabio d'Angelantonio, dyrektor marketingu, oświadczył: „Uważamy, że Wenecja stanowi idealną okoliczność dla uczczenia, w doskonałym miejscu, talentu filmowego, który najlepiej wyraża styl Persola". Otóż to! Przecież ciemne okulary wprowadził w Polsce w modę nie kto inny jak Andrzej Wajda! Nosił je ciągle Zbigniew Cybulski w „Popiele i diamencie" i pokazał w Wenecji w 1959 roku, gdzie film otrzymał wtedy nagrodę krytyków FIPRESCI. Czy ktoś – a raczej Ktoś – nie śmieje się tu skrycie z Mistrza? Bo tamto dzieło także oskarża się o zakłamanie historii. Jednak oddajmy Mistrzowi sprawiedliwość wyrokiem dyrektora festiwalu Alberto Barbery. Orzekł, że Wajda jest najbardziej symbolicznym reżyserem dla powojennego kina w Polsce, stawiającym najważniejsze pytania o historię kraju i w rezultacie całej Europy. Zgoda. Trochę to wygląda gorzej, gdy zbadać jego odpowiedzi.

Po sukcesie światowym ogłoszonym w krajowych mediach, jak „owacja na stojąco", którą wspomniały gazety, „Wałęsa" trafia do ojczyzny. Kto się odważy podważyć opinię z samej zagranicy! Czemu w takim razie film nie został pokazany na festiwalu kina polskiego w Gdyni, zakończonym ledwie tydzień temu? To było najbardziej naturalne miejsce dla premiery prasowej, bo zjechali się najważniejsi krytycy i reszta zainteresowanych z całego kraju.

Oczywiście Gdynia nie jest Wenecją Północy, ale nie z powodu wyniosłości artysty pominięto tamten spęd medialny. Gdyby film pokazano na polskim festiwalu, nie udałoby się uniknąć afery. Pokaz zostałby oprotestowany przez świadków historii, którzy mieszkają w Trójmieście. Mogliby łatwo dojechać pod Teatr Muzyczny w Gdyni kolejką elektryczną. Pan Andrzej wśród wielu talentów ma talent marketingowy, chciał więc tego uniknąć. Dlatego pierwszy pokaz prasowy odbył się 17 września w rocznicę oficjalnego powstania „Solidarności" i – utworzenia kondominium; czy znowu Ktoś śmieje się z Mistrza?

Uroczysta premiera filmu jest zaplanowana w Teatrze Wielkim na 23 września. Nieunikniony oficjalny zachwyt partyjno-państwowy ani chybi pokażą media. Elita władzy, pieniądza i kultury w teatrze zrobi z siebie widowisko „klaskaniem mając obrzękłe prawice" (to cytat z Norwida dla artystów nieco bardziej wrażliwych etycznie). Dla ciągle sceptycznych Lech Wałęsa 29 września będzie obchodził 70. urodziny. Na zmiękczony taką przerywaną premierą grunt wtoczy się w końcu do kin „Człowiek z nadziei", aczkolwiek dopiero 4 października. I niech krytycy piszą, co chcą, kiedy walec propagandy już przejedzie po mózgach publiczności. Tak się robi sukces.

Autor jest krytykiem filmowym i publicystą. Omawia premiery filmowe w Telewizji Republika w soboty w godz. 11.30–12.00

Kochajmy aktorów, bo nie wiedzą, co czynią. Robert Więckiewicz stworzył tak olśniewającą kreację Wałęsy, że co chwila każe zapominać historyczne przekłamania scenariusza w filmie Andrzeja Wajdy o przywódcy „Solidarności". Podziw dla jego warsztatu aktorskiego i wzruszenie, jakie wzbudza u widzów, stwarzają doskonały wehikuł dla propagandy tej postaci na bieżący użytek układu rządzącego. Pomaga mu ujmująca Agnieszka Grochowska w roli żony Danuty.

Więckiewicz rządzi

Fabułę wieńczy największy triumf Lecha, kiedy zaczyna historyczne przemówienie w Kongresie USA słowami: „My, naród". Zręcznie powtórzył wstęp do amerykańskiej konstytucji, co wywołało owację na Kapitolu. Wystąpił tam po wyborach do Sejmu, gdy naród dał wolne mandaty „Solidarności". Tylko w tym jednym momencie widać twarz prawdziwego lidera związku – pyszałek jest tu nieco spięty. Jakże daleko zaszedł od śmietnika, po którym wspiął się na mur strajkującej stoczni w sierpniu 1980 roku. Wolałbym zobaczyć tę scenę w wykonaniu Więckiewicza. Jest od Wałęsy lepszy, rzucając widzów na kolana przed tym świątkiem wolności.

Pozostało 90% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy