Chciałem być sobą

Rozmowa Mazurka. Janusz Kapusta, artysta, architekt, filozof

Publikacja: 18.10.2013 19:15

Chciałem być sobą

Foto: Fotorzepa, Magda Starowieyska Magda Starowieyska

Geniusz czy wariat?



Janusz Kapusta:

Wariat jest od łacińskiego varius, czyli inny.



Więc jest pan wariatem?



W tym sensie jestem wariatem. Każdy, kto coś odkrył, staje wobec świata, który patrzy na niego jak na szaleńca, mówi mu: „Stary, co to za pierdoły, o co ci chodzi?".



Poznał pan to uczucie?



Tak, kiedy w 1985 roku przytrafił mi się k-dron i stanąłem z tym wobec świata, mówiąc mu coś nowego, innego, właśnie jak wariat, jak pomylony.



Co to takiego k-dron?



Jedenastościenna bryła, która ma w sobie pozytyw i negatyw, trochę chińskie yin i yang. To najbardziej seksualna bryła, bo one na siebie nachodzą, dopełniają się.



Wygląda trochę jak fotel.



Student z Gdańska zrobił magisterium, projektując fotel z k-dronu.

To jedyne jego zastosowanie?

Tego jest mnóstwo! Dziewczyna zaprojektowała umywalkę z k-dronu, z k-dronu są klocki i gry, ale też pustaki i wiele innych przedmiotów. Christina Aguilera nagrała swój pierwszy album w studiu nagraniowym w Las Vegas zbudowanym właśnie z k-dronów i sprzedała 12 milionów płyt. Powstał nawet pomnik k-drona w Kole, rodzina przyjechała, obejrzała, doceniła.

A nie pukali się w czoło i pytali: „Januszku, ale co to jest"?

Nie, bo mają szacunek i świadomość, że wiosłuję po przestrzeniach, w których oni się nie poruszają. Jeśli sami tego nie dostrzegają, to ktoś inny im podpowie. To jest jak z tłumaczem, którego może poprawić tylko inny tłumacz. Być może oni nie rozumieją tego języka, ale widzą oznaki dowartościowania i szacunku, które mnie otaczają.

Pan tę bryłę wymyślił?

Nie, ja ją tylko odkryłem, bo ona istniała w naturze.

Niech się pan nie gniewa, ale nie dostrzegam.

Osiem lat zajęło mi, by się dowiedzieć, że k-dron istnieje w kosmosie, 14 lat, by spotkać matematyka, który pokazał mi, że powierzchnia k-dronu to czasoprzestrzenny model równania drgającej struny. K-dron istniał od zawsze, ale nikt go wcześniej nie nazwał, nie opisał. To jak z Newtonem, który odkrył, że istnieje przyciąganie, choć podobno wszyscy i tak je widzieli. Ale to on je nazwał i tak powstała „grawitacja".

A k-dron?

Dopóki mnie się nie przytrafił, nikt go nie dostrzegał.

Dlatego pan musiał zaszaleć, by go odkryć?

Na tym polega wielkość, że się szaleje dla innych. Dla siebie człowiek robi to, co jest normalnością. Szaleniec to określenie tego, który się nie chciał nauczyć, zrozumieć.

Dla świata będzie pan więc szaleńcem?

Zawsze tak było! A Kopernik mówiący, że Ziemia jest okrągła, nie był wariatem? Szaleństwem jest wypowiedzieć zdanie, którego nikt wcześniej nie wypowiedział, a nawet nie pomyślał, że jest możliwe do wypowiedzenia. Jeśli nie przeprowadzisz na to dowodu, rzeczywiście jesteś wariatem, ale jeżeli przeprowadzisz – jesteś geniuszem.

Geniuszem?

Niech będzie: ciekawym, ważnym człowiekiem. Różnica między szaleństwem a geniuszem jest niewielka.

Co to znaczy „k-dron mi się przytrafił"?

Opowiem panu po kolei. Gdy w stanie wojennym wylądowałem w Nowym Jorku, czekały mnie rozmaite stopnie rozwoju. Pierwszy to było przetrwać. To się udało, więc przyszedł czas na stopień drugi, czyli „dać znać o sobie".

Jak pan dał znać?

Wydałem książkę z grafikami ukazującymi istotę danego zawodu, zatytułowaną „Almost everybody". Jeszcze nie mówiłem po angielsku, a już wydałem książkę! Ona mi bardzo pomogła i wtedy przyszedł czas na etap zadziwienia. Stwierdziłem, że jestem bystrzejszy, niż tylko „dać znać". To właśnie wtedy przytrafił mi się k-dron.

Ale skąd to się wzięło?

Znany filozof i matematyk Józef Maria Hoene-Wroński mówił, że rozwój cywilizacji rozpoczął się na Dalekim Wschodzie (Indie, Chiny), potem był Bliski Wschód, Grecja, Rzym, Francja i Niemcy. Gdy połączymy te punkty, zobaczymy spiralę, której następnym punktem są Polacy i Słowianie. Nie wnieśliśmy w rozwój cywilizacji adekwatnego wkładu i teraz nasz czas. Chłopcy, bierzcie się do roboty! – tak to odebrałem.

I co pan z tym zrobił?

Zrozumiałem, że aby być ważnym w sztuce, trzeba stworzyć coś, czego nikt wcześniej nie zrobił. Bo jaki sens ma naśladownictwo? Jaki był sens przywożenia naszego musicalu „Metro" do Nowego Jorku? Po co było wozić drewno do lasu?

I dlatego chciał pan być oryginalny?

Chciałem być sobą. Na spotkaniach publicznych zadaję czasem pytanie: „Dlaczego Picasso jest ważnym artystą?". Zapada cisza, więc odpowiadam: „Bo odkrył Picassa w sobie, tak jak Chagall odkrył w sobie Chagalla". Wielki artysta to człowiek, który wzbogaca nas o coś, czego by bez niego nie było. Czy świat to dostrzeże, to zupełnie inne pytanie. Van Gogha żaden bęcwał nie kupił, choć dziś jego dzieła są jednymi z najdroższych na świecie.

Pańskie podejście to wyrok śmierci dla 99 proc. artystów. Oni nie zmieniają świata, nie zmieniają sztuki.

Tak jak ogromna większość naukowców czy polityków nie zmienia rzeczywistości wokół siebie. Ilu ma pan w Sejmie naprawdę inteligentnych, samodzielnie myślących polityków? Czterech, pięciu...

Polityk może być wykonawcą poleceń, naukowiec stać się dobrym nauczycielem, a wtórny artysta – co jest wart?

Dlatego nie warto rozmawiać o miernotach. Tak jest skonstruowany świat, więc zajmujmy się tymi, którymi warto się zajmować.

Nie stawia pan zbyt wysokich wymagań?

Sobie je stawiam, ale czy artystom?

Od zawsze miał pan wielki talent?

Miałem 13 lat, gdy w liceum plastycznym podszedł do mnie nauczyciel malarstwa, wziął mnie na bok i powiedział: „Januszu, jesteś bardzo zdolny z matematyki, fizyki, to może byś się przeniósł na geodezję? Tam też się rysuje". To a propos talentu.

Można się załamać.

W czasie wakacji bardzo się rozwinąłem, narysowałem więcej niż cała klasa razem wzięta. Przyszła nowa pani i powiedziała: „Jaki zdolny!". To z kolei było bardzo optymistyczne.

Że można się wyćwiczyć?

Można odnaleźć swój pierwotny talent. Już to kiedyś w swojej rubryce „Pion poziom" w „Plusie Minusie" napisałem, że każdy rodzi się geniuszem, ale nie każdy nim umiera. Wystarczy spojrzeć na dzieci.

A propos, był pan zdolnym dzieckiem czy nie?

W podstawówce w Dąbie nad Nerem byłem najlepszym uczniem, miałem piątkę z tego, że Pan Bóg jest i że go nie ma, bo to znowu nie jest tak trudno mieć piątkę, wystarczy się wyćwiczyć i powtarzać to, co ci mówią. Dopiero na studiach uznałem, że może być albo jedno, albo drugie, i postanowiłem ćwiczyć wyobraźnię.

Można ćwiczyć wyobraźnię?

A Schwarzenegger mógł się tak wyćwiczyć, by z bitego przez wszystkich 13-latka przeobrazić się w Mistera Universum?

Skończył pan architekturę, studiował filozofię, ale doktorat zrobił na ASP.

Trzy lata temu, już jako dorosły artysta.

To wróćmy do 1981 roku. Pan ma 30 lat...

...i pięć dni po urodzinach, w październiku, wyjeżdżam na trzy miesiące do Ameryki, dokąd ściągnął mnie pisarz Andrzej Pastuszek, uważający, że każdy pisarz musi mieć swojego ilustratora. Tam zastaje mnie stan wojenny. Wojciech Mann, z którym współpracowałem przed wyjazdem, zadzwonił do mnie, że wraca w marcu.

A pan? W końcu miał pan w Polsce jakąś pozycję, przyjaźnił się ze znanymi artystami, tworzył...

A ja mu mówię, że lecę z nim. I wtedy się okazało, że nie ma biletów, a potem moja narzeczona Kasia, do której chciałem wrócić, zachorowała. Wtedy postanowiłem ją ściągnąć, udało się to dopiero po dwóch latach. Do dziś jest moją żoną.

Jak się pan odnalazł w Nowym Jorku?

Miałem list polecający od Jonasza Kofty i poszedłem z nim do Andrzeja Dudzińskiego, który już wtedy rysował dla „New York Timesa". A on do mnie, że list go nie obchodzi, tylko mam pokazać swoje prace. Poszliśmy razem do „NYT" i w ciągu tygodnia ukazały się dwa moje rysunki!

Pamięta pan jakie?

Jeden był ilustracją recenzji Miłosza, a drugi zamieszczono przy edytorialu. Wtedy rozmawiałem, po francusku zresztą, bo nie znałem angielskiego, z Jerelle Kraus, dyrektorką artystyczną „NYT", i zacząłem z nią współpracować.

Dało się z tego żyć?

Rysunki wyceniono na 250 dolarów każdy, a mieszkanie kosztowało mnie 130 dolarów miesięcznie. Galon wina, czyli ponad trzy litry, kosztował niespełna pięć dolarów.

Azbest więc pana ominął.

Wszystko potoczyło się błyskawicznie: Jan Sawka polecił mnie galernikowi, moje prace zaczęły się sprzedawać, rysowałem dla gazety, a Fundacja Forda dała mi stypendium. Jednocześnie ukazał się o nas – polskich grafikach w Nowym Jorku – artykuł w najważniejszym piśmie branżowym „Print". Wtedy Miłosz dostał Nobla, a ja prestiżowe zlecenie na ilustracje do „Zniewolonego umysłu". Tak to się potoczyło.

Zaczynać od „New York Timesa", to jak zaczynać od skoku na bardzo głęboką wodę.

To prawda, tam jest niesamowity napór rysowników z 50 stanów Ameryki, przyjeżdżają artyści z całego świata, konkurencja jest niezwykła. „New York Times" mało płaci, ale jest niezwykle prestiżowy. A poza tym to świetnie wygląda w portfolio – jeśli współpracowałeś z „NYT", to znaczy, że jesteś odpowiedzialny, nie zawalasz terminów, spełniłeś wymogi.

Jak z gościa, który przynosi jeden, dwa rysunki, stał się pan ich stałym rysownikiem?

Pomogła mi taka historia, że nowy art director zaprosił mnie do współpracy i podesłał faksem tekst o Bliskim Wschodzie. Kwadrans po trzeciej dałem mu sześć szkiców, z których mieli coś wybrać. On to wziął i zniknął na godzinę. Po czwartej okazało się, że wszystko na nic, bo zmienili tekst, a art director się przeraził. Uspokoiłem go, znów zrobiłem sześć szkiców, oni wybrali jeden, narysowałem to i ze wszystkim zdążyliśmy do szóstej. On oniemiał: „Nigdy czegoś takiego nie spotkałem" – powiedział.

Nie dziwię się.

Wszystko zależy od koncentracji. Im mniej masz czasu, tym bardziej musisz się skupić na pracy, a nie na wszystkim, co po bokach.

Oniemiały dyrektor artystyczny zaczął pana cenić.

Miałem swoje pięć minut, po dwa rysunki tygodniowo. Uzbierałem tego tyle, że jestem jedynym grafikiem w historii „NYT", który ma własną książkę z ilustracji tam zamieszczonych! Poza tym oczywiście pojawiam się w zbiorczych albumach, choćby Kraus wydała ostatnio książkę, gdzie jest kilku Polaków: Dudziński, Czeczot, Sawka, Olbiński...

Gdzie pan wtedy mieszkał?

Cały czas mieszkam na Brooklynie.

Szpanersko.

Nie wiem, nigdy nie miałem pokus, by mieć dużo pieniędzy. Mogłem mieć agentów, którzy dbaliby, bym ciągle pracował, ale wtedy nie miałbym czasu na siebie, na życie. Wtedy siedzisz cały czas, masz mnóstwo zleceń, ale nagle tracisz tematy do rozmowy, bo nie robisz nic poza pracą!

Mam bardzo bogatych przyjaciół, którzy w ogóle nie mają czasu. To bliźniaczo podobne do nędzy, gdy co prawda masz mnóstwo czasu, ale jesteś skazany na swój kawałeczek ulicy. Ani jeden, ani drugi sposób nie daje komfortu, trzeba znaleźć coś pośrodku, mieć wystarczająco, ale nie za dużo. I zawsze miałem tyle pieniędzy, by przeżyć rok, dwa bez zleceń, ale nie tyle, bym tylko o nich rozmyślał i zastanawiał się, co zrobić, by nie wpadły w niepowołane ręce.

Pan jest artystą, odkrywcą, kim właściwie?

Kiedyś pojechałem za profesora, który zachorował, na seminarium naukowe. Przy stole 40 wybitnych biologów, matematyków, fizyków, i każdy miał się przedstawić. Bardzo się denerwowałem, bo nie wiedziałem, co o sobie powiedzieć, tym bardziej że angielski to jednak nie jest mój pierwszy język, a poza tym zajmowało mnie mnóstwo rzeczy. Nagle wstaje jakiś człowiek i mówi: „Jestem fizykiem i mistykiem". I szok, bo uważałem, że ostatni mistyk umarł w XVIII wieku, a tu nagle jakiś fizyk! Wtedy powiedziałem, że jestem artystą o zainteresowaniach matematycznych i filozoficznych. Bardzo to polubiłem i dalej używam jako sposobu na szybkie przedstawienie siebie.

Jak na artystę niebywale techniczny, ścisły. Architektura na politechnice się kłania, panie inżynierze.

Kiedy odkryłem nowe zasady złotego i srebrnego podziału, to jako jedyny niematematyk zostałem poproszony przez Japończyków o napisanie o tym artykułu. Wtedy, w 2004 roku, spostrzegłem, że gdybym nawet przeczytał wszystkie książki świata, to nie znalazłbym tego, co sam odkryłem. Może nie jestem taki głupi? Może warto czasem pójść do własnej głowy? To mi dało poczucie spokoju – już nie muszę nikogo doganiać.

I jestem artystą?

Artysta to ten, który nadaje sens niczemu, pustkom.

Czyżby?

Prawdziwe piękno nie leży w nosie, ustach czy oczach, lecz w proporcjach, odległościach pomiędzy. Oko czy nos raz się uda namalować, a raz nie, ale jeśli ktoś czuje proporcje, to jemu się zawsze uda. Picasso może sobie stawiać oko czy nos, gdzie chce, bo on zna proporcje!

Muzyka polega na tym samym – to zrozumienie ciszy pomiędzy dźwiękami. Bo dźwięk jest zawsze ten sam, ale to, co go stwarza, to cisza, odległość między jednym a drugim dźwiękiem, cisza, czyli nieistnienie. Wydobyć dźwięk potrafi każdy głupi.

Nie wydaje mi się.

Jeden dźwięk wydobędzie każdy, ale już dwa i w dodatku połączyć je? To jak z pisaniem. Powiedz jedno słowo. Ktoś powie „życie". Ładnie, brzydko? Nie, to kryterium pojawi się, gdy dodamy drugie słowo. „Dupa życie", „spoko Orinoko" – bardzo brzydko można coś wykombinować choćby z dwóch słów.

Zabawne, choć zupełnie nie na temat. Dlaczego polscy malarze nie są sprzedawani za miliony dolarów? Aktor ma kiepski akcent i dlatego nie podbije Hollywood, ale plastyk?

Akurat polscy graficy są, może nie sprzedawani za miliony, ale doceniani. Kiedyś policzyłem polskich artystów, którzy mieli choć jeden rysunek w „NYT" – było ich 28. W najbardziej prestiżowej gazecie świata! Następna grupa etniczna to byli Rumuni – sześciu.

Zaraz usłyszę o polskiej szkole plakatu.

Nie, raczej o tym, że mamy jakiś rodzaj wymyślności i pewnej predyspozycji do tego. Pomaga temu nasz charakter: szybko narysować, szybko opublikować, szybko zarobić, a potem bawić się i to celebrować, pofiglować.

Malarstwo sztalugowe też da jeść, może nawet więcej niż grafika.

Ale wymaga inwestycji. Najmniej kilka lat stoisz i malujesz te swoje żółcie czy błękity, szukasz marszanda, który cię wypromuje, i jeśli masz szczęście, to po pięciu latach zostajesz zauważony. My nie mamy do tego cierpliwości.

Geniusz czy wariat?

Janusz Kapusta:

Pozostało 100% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy