Nie musiałem udawać Greka

Roz­mo­wa Ma­zur­ka. Milo Kurtis, muzyk, multiinstrumentalista

Publikacja: 15.11.2013 13:28

Nie musiałem udawać Greka

Foto: Fotorzepa, Darek Golik DG Darek Golik

Konserwatyści protestują przeciwko wystawie w CSW, gdzie pokazują film, na którym Jacek Markiewicz kładzie się nagi na krucyfiksie.



Milo Kurtis:

Zdecydowanie sprzeciwiam się profanacjom krzyża! Można to samo wyrazić w inny sposób, nie obrażając ludzi.



Widział pan tę pracę?



Samej wystawy nie widziałem, opowiadał mi o niej Kamil Sipowicz, mówię więc ogólnie o takich przypadkach. Ja takiej sztuki nie akceptuję. I proszę pamiętać, że mówię to jako ateista, nie katolicki oszołom.



Jaka to różnica?



Mnie jest łatwiej mówić, że atakowany jest krzyż, bo ja go nie czczę. Dla mnie to tylko symbol kaźni i nie jest on dla mnie świętością, tak samo jak nie jest nią szubienica czy gilotyna. Ale wiem, że zabrzmię jak katolicki fanatyk.



A co chce pan powiedzieć?



Że od wielu lat na całym świecie dokonuje się profanacji krzyża. We współczesnym świecie chrześcijanie są prześladowani. Mam znajomych, którzy uciekli z Syrii przed partyzantami i oni twierdzą, że Assad, którego Zachód przedstawia jako dyktatora, ich chronił, a teraz obcinają tam chrześcijanom głowy!



Wróćmy do wystawy.



Wiem, że teraz są takie tabloidowe czasy, że skandal robi sztukę, ale my robiliśmy performance i happeningi z Jurkiem Kaliną jeszcze w latach 70. Tylko że one miały przekaz, nam o coś chodziło. A tu?

Niedawno zszokował pan wszystkich wypowiedziami w sprawie Pussy Riot.

Przecież to było świństwo! Siedzą w cerkwi jakieś staruszki, modlą się, a tu wyskakują półnagie panny!

To był protest...

Protest? Żeby to jeszcze sztuka była, to mógłbym wiele wybaczyć, ale to były zwykłe wygłupy. Wchodzą za ikonostas, najświętsze miejsce dla prawosławnych, i się wygłupiają.

Pana to oburza?

Powtarzam, iż jestem ateistą, ale szanuję każdą wiarę i nigdy nie będę nikogo wyszydzał. Pussy Riot zostały skazane za chuligaństwo, i słusznie! Nawet Marek Jurek mi tego gratulował, mówiąc, że właśnie takich ateistów nam w Polsce potrzeba.

Wyrok wywołał światowe oburzenie jako zamach na wolność sztuki.

Rozmawiałem o tym z Tomkiem Stańką, który się z tego śmiał i mówił, że dziewczyny zrobiły świetny deal, bo nazwa Pussy Riot jest już warta miliony dolarów i są ustawione do końca życia.

Tomasza Stańkę też trudno nazwać katolickim oszołomem.

Bo my staramy się na to patrzeć z dystansem.

A jednak to pana dotyka?

Bo wiem, że dla bardzo wielu ludzi na świecie, 90 procent moich znajomych, krzyż to świętość. I ja to szanuję. To jak z wejściem do meczetu – nie musisz być muzułmaninem, by zdjąć buty. Gdy wchodzę do kościoła, zdejmuję czapkę, a gdy wchodzę do synagogi, wkładam ją, każdy to wie. Na tym polega szacunek dla cudzych poglądów.

Ogłosił pan niedawno, że tak naprawdę to jest pan konserwatystą.

...(śmiech) I to ostrym! No bo proszę zobaczyć, jak ja żyję: miałem jedną żonę, z którą miałem ślub kościelny, bo ona bardzo chciała. Owszem, rozwiedliśmy się, ale drugiej nie wziąłem. Mam dwójkę dzieci – syna i córkę – też tylko z żoną. Wszyscy mieszkają w Anglii od lat 80. Córka skończyła psychologię i pedagogikę, pracuje w Londynie, a synowi zawsze imponowali robotnicy, klimaty Liverpoolu. Jest radykalnym katolikiem, nosi na szyi różaniec od papieża.

Zostawmy to. Panie Dimitriosie, czy wszyscy Grecy pochodzą ze Zgorzelca?

Głównie, bo tam po wojnie przerzucono kilkanaście tysięcy Greków, którzy się potem rozpierzchli po całym Dolnym Śląsku – Bielawa, Dzierżoniów, Świdnica – i po reszcie Polski. Ja się urodziłem w Zgorzelcu.

Rodzice byli komunistami?

Owszem, i to wierzącymi w komunizm, zwłaszcza ojciec. Przyjechali do Polski w 1950 roku...

Trafili z deszczu pod rynnę.

Dziś to wiemy, ale wojna domowa w Grecji skończyła się ledwie rok wcześniej. Polska była dla nich luksusem: spokój, praca, nie groziła im śmierć. Ojciec, człowiek wykształcony, chciał podobno jechać do Paryża, ale urodziłem się w połowie drogi, w Zgorzelcu.

Nie mieszkaliście tam długo.

Zaraz nas przerzucono do Polic, gdzie zamieszkaliśmy w domu dla dzieci uchodźców. Tam zresztą po raz pierwszy zobaczyłem instrument. Miałem ze trzy lata, gdy wziąłem do ręki mandolinę. Wydawało mi się, że każdy potrafi na niej grać, i przekonałem się, że jednak nie każdy.

Wreszcie trafiliście do Warszawy.

Najpierw zamieszkaliśmy w domu dziecka na Rakowieckiej, w pięknym pałacyku, cudownie to wspominam. Było mi tam bardzo dobrze, chociaż ciasno, bo w maleńkim, 10-metrowym pokoiku mieszkaliśmy w czwórkę z rodzicami i siostrą. W 1957 roku przenieśliśmy się na Nowe Miasto. Ja zacząłem chodzić do Technikum Elektronicznego na Zajączka, bo ojciec uważał, że skoro w rodzinie sami humaniści, to przyda się jeden technik, to jest przyszłość i takie tam. Jednocześnie chodziłem do szkoły muzycznej, z której mnie zresztą wyrzucili.

Na czym pan grał?

Byłem najlepszym fagocistą w szkole, studiowałem u prof. Piwkowskiego, chodziłem do niego do domu na próby Fistulatores et Tubicinatores Varsovienses...

To dlaczego pana wyrzucili?

Bo byłem zarozumiałym bucem.

To się przejawiało?

I owszem. W 1973 roku zagraliśmy z Grupą w Składzie na Warszawskiej Jesieni i „Polityka", wtedy jeszcze taka wielka płachta, poświęciła temu całą stronę. A dyrektor szkoły przychodzi i pokazuje małą notkę z „Expressu Wieczornego", że dostał III nagrodę w konkursie na piosenkę o Warszawie. No to ja powiedziałem, że o mnie też piszą, i wyjąłem tę płachtę. Wszyscy w ryk. Wiedziałem, że to się źle skończy, i jak tylko wyjechałem z Osjanem do Kopenhagi, to się okazało, że do szkoły mogę nie wracać.

Co robiliście w Warszawie?

Mama była śpiewaczką operową, a ojciec zaczął wykładać na Uniwersytecie Warszawskim, w katedrze literatury nowogreckiej, którą zakładał. Przez uniwersytet zresztą wyrzucono go w 1968 roku z PZPR, bo został w marcu ze swoimi studentami na uniwersytecie podczas protestu.

I w ramach odżydzania wyrzucili i Greka?

Myśmy się też strasznie bali Moczara, bo skoro wyrzucają Żydów, to może i wywalą Greków? On by najchętniej wyrzucił wszystkich, zostawił samych stalinowców.

Słuszną linię miała nasza partia.

...(śmiech). Wie pan, ile ja musiałem uciekać na wagary na Dworzec Gdański? Codziennie ktoś wyjeżdżał. Nie wiedziałem, czy kiedykolwiek zobaczę moją matkę chrzestną, która była Żydówką. Zostawiła nam meble, które mamy do dzisiaj.

Urodzone i wychowane w Polsce dziecko greckich komunistów internacjonalistów. W jakiej tradycji pana wychowano?

Na pewno w ateistycznej, ale ateizm to nie tradycja, to raczej jej brak. Mama trochę kryła się ze swą religijnością, bo jak tato umarł, to w domu nagle pojawiła się Biblia.

Ojciec był wrogi religii?

Nie walczył z nią, ale sam nie wierzył. Mieszkaliśmy na Świętojerskiej w Warszawie i tata wciąż mnie zabierał do kościoła garnizonowego (dzisiejszej katedry polowej) i do cerkiewki greckokatolickiej na Miodowej. Bardzo to lubiłem i do dziś czasem, żeby się uspokoić, wchodzę sobie do świątyni i medytuję.

Święta obchodziliście?

W ten sposób, że w domu zawsze była choinka. Święta były dla nas okazją do spotkania w domu, bo mama dużo jeździła, ojca też ciągle nie było, więc tylko w święta mogliśmy się spotkać przy stole.

Mówi pan po grecku?

Z polskim akcentem. Jedyny język, z jakim mówię bez akcentu, to polski, bo po angielsku mówię z akcentem greckim. W Stanach rozpoznawali mnie po akcencie od razu i pytali, czy jestem Grekiem. Kiedyś w San Francisco przycisnęła mnie bieda i wszedłem do ośrodka żydowskiego. Mówię, że jestem Żydem z Polski, żeby mi pomogli. A oni w śmiech, że nie jestem żadnym Żydem. Nie wiem, po czym poznali... (śmiech)

Ale w szkole brali pana za Żyda...

Byłem inny: nie chodziłem na religię, miałem czarne włosy, tata mówił po polsku z silnym akcentem, czego się bardzo wstydziłem. No i jak to między chłopakami, tłukliśmy się, więc żebym wiecznie nie obrywał, mama zapisała mnie na boks na Gwardię. I jak pierwszy raz zdrowo oddałem najsilniejszemu, to zostałem bohaterem i już nie było „Bić Żyda!", tylko stałem się fajnym chłopakiem.

Nigdy nie miał pan ochoty wrócić na stałe do Grecji?

Miałem, ale szybko mi to przeszło. Mam dom i 10 hektarów na Naksos. Zresztą była tam Kora i tam powstały „Cykady na Cykladach". W Grecji lubię jej przywiązanie do tradycji. Tam na weselach czy w knajpach tańczy się greckie tańce ludowe. Tutaj tego nie ma, a ja już w latach 60. znałem polską muzykę ludową lepiej niż ktokolwiek z moich znajomych. Polacy mają genialne tańce, ale ponieważ to chłopski naród, to się strasznie wstydzą swoich korzeni. A Grecy nie. I dlatego ja, Grek, upominam się o polską tradycję! Zawsze starałem się propagować polskie tańce ludowe, bo to nie tylko polonez na studniówce, ale mazurki, oberki, wspaniała muzyka!

Jest pan znanym lewakiem, a nie przywiązanym do tradycji konserwatystą.

Jeśli chodzi o politykę...

Nie będę z panem rozmawiał o polityce, bo na niej się pan nie zna.

Świetnie się znam! Moja mama twierdziła, że interesowałem się polityką od dziesiątego roku życia.

Ale od tego czasu niczego się pan nie nauczył.

Tylko że mnie dużo bardziej ciekawiła polityka światowa, a nie polska, dlatego oglądam telewizje zagraniczne. Za to ostatnio oglądam TV Republika, muszę pogratulować Wildsteinowi.

Wywiad zawiera lokowanie produktu.

Mnie się naprawdę spodobało i nie mogłem się oderwać. A politycznie...

Powtarzam: nie będziemy rozmawiać o polityce.

No k..., ale ja chcę mówić o polityce! I niech pan nie zostawia przekleństwa, bo ja nie przeklinam.

Dlatego właśnie zostawię.

Świnia. Mazurek zabrania mi rozmowy o polityce!

Bo wolę o hipisach. Od kiedy zaczął pan hipisować?

Och, młody byłem, gdzieś tak w 1965 roku od dzieci polskich dyplomatów dostałem haszysz.

Od tego można było zostać narkomanem, nie hipisem. Na czym polegało hipisowanie w gomułkowskiej Warszawie?

Na kolorowych strojach, wspólnym słuchaniu muzyki, i to nie Maryli Rodowicz czy No To Co, ale raczej Grateful Dead, Hendriksa lub Janis Joplin, podczytywaniu angielskiej prasy w Empikach.

A narkotyki?

One pojawiły się później, ale to były narkotyki peerelowskie, kupowane w aptece albo w sklepie chemicznym.

Brał pan?

Robiło się z astmosanu – ziółek dla astmatyków – czaj jak w więzieniu, kleiłem się, popalałem i mam z tych doświadczeń jeden wniosek: jedni mogą zażywać narkotyki, bo umieją, inni nie.

Jasne, piękny, kolorowy świat, bierzcie, ale z umiarem.

Mówię, że ja miałem radosne przeżycia, ale wielu moich przyjaciół miało przeżycia dramatyczne, tragiczne wręcz. Ja zresztą też otarłem się o coś strasznego. Uzależniłem się w Ameryce w ten sposób, że trzy razy wziąłem brown sugar. Wyszedłem z tego błyskawicznie, bo się przestraszyłem, że umrę. A wyszedłem tak, że w pracy wziąłem wolne, zamknąłem się w mieszkaniu z zapasem jedzenia i mnóstwem alkoholu i piłem przez trzy dni. Wytrzeźwiałem i już nie miałem ochoty na narkotyki.

Dziwaczny sposób.

Ale teraz każdemu krzyczę: Nie bierzcie tego gówna nigdy w życiu! Heroina naprawdę zabija i naprawdę nikomu nie polecam, wszystkich przestrzegam. Ale wie pan, że narkotyki uchroniły mnie przed jednym?

Przed czym znowu?

Na końcu mojej teczki w IPN znalazłem notkę: „Nie nadaje się na TW, ponieważ jest hipisem i narkomanem"... (śmiech)

Podobno niczego pan nie studiował?

Wyłącznie życie.

To jak się panu udało uniknąć wojska?

Ha, bo ja nie miałem polskiego obywatelstwa! Kiedy skończyłem 18 lat, chcieli mi dać dowód, ale ja już wtedy ostro hipisowałem i spytałem, dlaczego chcą mi dać polskie obywatelstwo, skoro rodzice są Grekami? Kumple musieli udawać wariatów, a ja nawet nie musiałem udawać Greka i do wojska nie poszedłem. Koledzy albo szukali lekarza, albo studiowali na ATK czy KUL, gdzie zresztą zagraliśmy jeden z pierwszych koncertów Maanamu.

Skoro już sam zaczął  pan mówić o muzyce, to przypomnijmy Grupę w Składzie.

Zaczynałem jako perkusista w greckim zespole ludowym, ale do Grupy trafiłem przez hipisowanie. Jeździłem do komuny w Ożarowie, do której przyjeżdżali Kantor, Grotowski, Bereś, sporo ludzi, i tam graliśmy coś, co nazywaliśmy muzyką intuicyjną. Zacząłem tak grać z Krokodylem, czyli Jackiem Malickim, znałem też Andrzeja Kasprzyka i zgłosiliśmy się na I Festiwal Awangardy Beatowej w Kaliszu. Tam wystąpiliśmy po raz pierwszy.

A nazwa?

Z formularza.

Można jaśniej?

Wformularzu było napisane: „Zgłaszamy grupę w składzie...". I to jest świetna nazwa! Na pierwszym festiwalu dostaliśmy nagrodę prywatną Tomasza Stańki, a rok później wygraliśmy festiwal i wyjechaliśmy do Wrocławia na Jazz nad Odrą. I pojawiły się pierwsze pieniądze. I konflikt, bo nasze występy to były zloty hipisowskie. Więc jak dostaliśmy nagrodę, to od razu hasło: „Dzielimy forsę". Wyprosiłem więc grzecznie z sali wszystkich spoza zespołu i podzieliłem kasę między nas. To była moja pierwsza menedżerska decyzja.

Później rzeczywiście był pan menedżerem.

To było w Osjanie, w latach 80. Tomek Hołuj mówi, a jest to ksenofobiczna wypowiedź, „Milo, my tu głodujemy, a ty jesteś Grekiem, więc na pewno umiesz liczyć. Zostajesz menedżerem". Bardzo się tego wstydziłem.

Dlaczego?

Za komuny to było strasznie źle widziane, bo artysta, to OK, wiadomo, ale menedżer? Natomiast ja postanowiłem zostać dobrym menedżerem i rzeczywiście nieźle mi szło. Mieliśmy 100 koncertów za granicą rocznie, były pieniądze, dbałem o kontakty z dziennikarzami.

Wróćmy do tego, jak został pan muzykiem. Bo skończyliśmy na Grupie w Składzie.

Na początku lat 70. byłem gońcem w ambasadzie Indii. Miałem brodę, wąsy, czasem zakładałem turban i wszyscy, którzy przychodzili do ambasady, myśleli, że jestem Hindusem, tak jak wcześniej myśleli, że jestem Żydem. A ja jestem zwykły Grek. W każdym razie wtedy zacząłem grać na sitar – hinduskim instrumencie strunowym – i na greckim buzuki. I zachciało mi się grać muzykę bardziej ułożoną. Założyłem więc zespół z Wojtkiem Waglewskim, który grał na tabli, czyli instrumentach perkusyjnych, jego żona, Grażyna, na tanpurze, czyli akompaniującym, strunowym instrumencie hinduskim, moja siostra na skrzypcach i mieliśmy jeszcze gitarzystę. Tak powstało Ya-Sou.

Stamtąd trafił pan do już Osjana.

Najpierw jednorazowo zastąpiłem Jacka Ostaszewskiego podczas ich koncertu w Piwnicy pod Baranami, a w 1975 roku, kiedy Marek Jackowski odszedł z Osjana, wszedłem na jego miejsce. A Osjan to była dla hipisów święta kapela!

Był pan z nią związany przez lata, ale w końcu sławę miał panu przynieść Maanam, choć i tak odszedł pan stamtąd, zanim zespół osiągnął największą popularność.

Marek Jackowski, gdy odchodził z Osjana, zadzwonił do mnie i mówi: „Milo, zakładamy duet". Tak zaczęliśmy grać jako Sensacyjna Grupa Okazjonalna – Marek na gitarze i bębenku, ja na buzuki i trombitach. A Maanam wziął się stąd, że byliśmy duetem Milo i Marek, czyli M and M, stąd już krok do Maanamu - tę nazwę wymyślił nasz znajomy buddysta Jan Żabko-Potopowicz.

Dlaczego pan odszedł?

Myśmy grali coś, co dzisiaj nazywa się muzyką świata, ale gdy przyszła Kora, bardziej ciągnęło ich w kierunku rocka. Marek był zresztą urodzonym rockmanem, było wiadomo, że powędruje w tamtą stronę. Kiedy wyjechałem z Osjanem do NRD, to na moje miejsce do Maanamu przyszedł John Porter i tak to ruszyło. Zawsze im bardzo dobrze życzyłem, cieszyłem się z ich sukcesów.

Sam też zaczął pan grać w zespołach rockowych.

Równolegle do Osjana założyłem z Wojtkiem Waglewskim Voo Voo i nagrałem płytę. Zakładałem też Izrael, potem Deuter.

I nagle koniec. Odchodzi pan z Osjana, z Voo Voo...

Jako menedżer chciałem płacić chłopakom z Osjana regularną pensję i sam załatwiać sprawy finansowe z organizatorami. Oni się na to nie zgodzili, bo chcieli demokracji, każdy zarabia tyle samo itd. A w muzyce równości nie ma.

A Voo Voo?

Ostro chlałem i w 1986 roku Wojtek Waglewski wyrzucił mnie z zespołu, za co jestem mu wdzięczny! Otworzyły mi się oczy: z Osjana odszedłem, z Voo Voo mnie wyrzucili, Izrael gra mało. To koniec. I wtedy na Jazz Jamboree poznałem piękną kobietę, Dorotę Liliental. Mieszkała w Kalifornii. Zakochałem się i po dwóch dniach wylądowałem w Los Angeles.

Tam grał pan u boku Dona Cherry'ego, legendarnego trębacza jazzowego, twórcy free jazzu, ale to temat na zupełnie inną opowieść.

A szkoda.

Mam w „Rzeczpospolitej" tylko dwie kolumny... Wrócił pan po 11 latach.

Wcześniej tu przyjeżdżałem, bo tęskniłem, ale w końcu wróciłem na stałe. Założyłem Drum Freaks, do którego zaprosiłem Mateusza Pospieszalskiego, Janusza „Yaninę" Iwańskiego, Piotra Iwickiego, nagraliśmy nawet dwie płyty, grałem tam na wszystkim. Jak mnie teraz pytają, na czym gram, to mówię, że na wszystkim, byle zapłacili...

Jednak Grek.

W końcu żyję z muzyki. Teraz wróciłem do źródeł i mam zespół Naxos, bazujemy na muzyce greckiej, ale prócz Greków z dawnego SBB mam wokalistkę z Jemenu, perkusjonistę z Syrii, dwóch Polaków. A poza tym żyję i kibicuję najlepszemu klubowi warszawskiemu. Polonia! Polonia! Polonia!

Błagam pana, ciszej.

Musi to pan napisać: tylko Polonia! Inaczej nie zgodzę się na wywiad.

—rozmawiał     Robert Mazurek

Konserwatyści protestują przeciwko wystawie w CSW, gdzie pokazują film, na którym Jacek Markiewicz kładzie się nagi na krucyfiksie.

Milo Kurtis:

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał