Opisywanie kondycji duchowej człowieka pierwszych dekad XXI wieku bardzo często sprowadza się do podkreślania jego materializmu. Czynią to zarówno świeccy, jak i duchowni moraliści. Do jednego worka wrzuca się rozpasanie seksualne, konsumpcjonizm i wiele innych zjawisk, których wspólny mianownik znajduje się w dość powszechnym zaniku wiary w Boga objawionego we Wcieleniu Syna Bożego – Jezusa Chrystusa. Wydaje się jednak, że materializm jest mylony zbyt łatwo z pędem konsumpcyjnym, który wcale nie ma charakteru tylko materialistycznego. W równym stopniu konsumuje się fast foody co religijność, która ogranicza się przede wszystkim do intensyfikacji doświadczeń lub do cierpień, ale na pluszowym krzyżu. Oczywiście diagnoza materialistyczna naszej kultury ma swoje podstawy. Głównie w dość powszechnym przekonaniu, że cała rzeczywistość fundamentalnie pochodzi od materii. Kultura czy religia to tylko nadbudowa społeczna procesów fizycznych i chemicznych. Uatrakcyjnianie rozpaczy istnienia.
Zastanówmy się jednak, czy taki – przyznajmy – dość wulgarny opis świata coś jeszcze nam o nas mówi, czy pozwala wyciągać jakieś wnioski, jakieś diagnozy cywilizacyjne? Raczej nie. Jest raczej swoistą ideologią, która pozwala w końcu uzasadnić współczesny styl życia i powiedzieć większości z nas, że przecież inaczej żyć nie ma sensu – skoro Bóg nie jest rzeczywisty i nie ma żadnej sankcji uzasadniającej inne postępowanie.
Pretensja do demiurga
W wieku XX pojawiła się, a może raczej za sprawą takich pisarzy, jak: Denis de Rougemont, Eric Voegelin, Alain Besancon, odżyła inna lektura współczesności i choć nigdy nie przebiła się poza teksty intelektualistów, jej aktualność wciąż trwa. Trudno o niej usłyszeć z ambon, niechętnie będą do niej powracać liberałowie i hedoniści. Mówi ona, że mentalność coraz bardziej dominująca w naszej epoce jest w gruncie rzeczy gnostycka. Ktoś się jednak zatrzyma i zapyta – zaraz, zaraz – czy wierzymy w ezoteryczne objawienia Maniego? Czy idziemy za miłością do Damy, która kwitła wśród katarów i dworskich elit Langwedocji? To pierwsze na pewno nie, ale to drugie? Jeśli wierzyć analizom kultury zachodniej Denisa de Rougemonta, coś jest na rzeczy. Miłość do Damy opiewana przez trubadurów miała bowiem być w rzeczywistości miłością do Kościoła katarskiego, miłością bezcielesną, a dokładniej – miłością wyzwolenia od ciała.
Gnostycy od czasów starożytnych przez średniowiecze, prowadząc swoje pozorne spory o mitologię, w rzeczywistości oddani byli jednej w ich mniemaniu prawdzie – świat materialny jest dziełem złego demiurga. Zły demiurg z nienawiści do dobrego Boga umieścił nasze dusze w godnym pogardy błocie ciała. Fabrice Hadjadj, jeden z dzisiejszych autorów rozpoznających w kulturze współczesnej znamiona gnozy, tak znaczy jej charakterystyczny rys. Co jest w nim wartego uwagi – właśnie wrogość do materii i w gruncie rzeczy jej radykalnie antychrześcijański charakter: „[Ciało] trzeba wydać albo na najbardziej rozwiązłą hulankę, albo na najsurowsze umartwienie. Rozpusta i kastracja [anoreksja jak katarska endura? – przyp. T.R.] pochodzą z tego samego źródła: ciało nie może być świątynią ducha, lecz nieczułą lub nieczystą masą. Płodzenie było najśmiertelniejszym grzechem o znamionach sadystycznego egoizmu. Było gorsze od zabójstwa, bo to przynajmniej przecina liny, którymi jesteśmy przycumowani do bagien. Jeśli więc, mimo środków ostrożności, zbłąkane nasienie doprowadzało do poczęcia (kazania zalecały stosować kanały nieodpowiednie do zajścia podobnego nieszczęścia), wstrętną matrycę opróżniano, a z płodu czyniono pasztet, dodając przypraw, w duchu pokuty" – streszczał tę mentalność Hadjadj w szkicu „Głębie płci. Esej o mistyce ciała", opublikowanym niedawno na łamach „Christianitas".
Czy nie rozpoznajemy w tym także dzisiejszego hedonisty? Nie czyta mistycznych pergaminów (chyba że uprawia jogę, oddaje się konsumpcyjnym igraszkom z New Age lub stawia na biurku w swoim korpo kryształek „skupiający energię"), ale sam się ubezpładnia, ze zrozumieniem patrzy na aborcję lub nic przeciw niej nie ma, no i wreszcie wciąż jest niezadowolony z tego ciała, które bez odpowiednich zabiegów nie nadaje się właściwie do niczego. Na pewno nie do tego, by iść „nim" pomiędzy innych ludzi. Aspektem nowym jest quasi-religijne pragnienie, aby uwolnić od ciała umysł, przenieść go do maszyny, na dysk, który nie umiera. Tak, to jest już katarska tęsknota za Damą, za nieśmiertelnością, zjednoczeniem z bezcielesnością. „Jak tu nie myśleć, że natura to faszystka? Jak tu nie uznać jej za głównego wroga, gdy za przyjemność z kobietą jej głupie automatyzmy zostawiają nam dzieciaka" – szydzi Hadjadj.
Anoreksja i odraza
Mieści nam się tu nie tylko hedonizm czy anoreksja naszych czasów, ale też cała ta kultura budowana na skłonnościach homoseksualnych (znów pojawia się miłość do Damy – tym razem cielesna, ale bez cielesnych konsekwencji, w sam raz jak z katarskich kazań), na ucieczce od płci (transgenderyzm), na przekonaniu o jej całkowitej plastyczności (teorie płci kulturowej), aż wreszcie na tęsknocie transhumanistycznej – ucieczce od ciała, które się starzeje i umiera. Realizacja marzenia, by żyć wiecznie, ale nie musieć najpierw obumrzeć.