Nie ma przyszłości dla chrześcijan

Dżihadyści zadbali o to, aby wszelkie ślady istniejącej w Iraku od blisko dwóch tysięcy lat społeczności zniknęły na zawsze.

Publikacja: 15.08.2014 01:36

Nie ma przyszłości dla chrześcijan

Foto: AFP, Karim Sahib Karim Sahib

Rania pracowała w szpitalu w Mosulu od 30 lat. Do dnia, gdy usłyszała, że nie ma dla niej miejsca, bo jest chrześcijanką. – Mówiłam im, że od urodzenia mieszkam w Mosulu, że tu jest mój dom, że stąd pochodzę. Nic nie pomogło, musiałam uciekać – siwiejąca kobieta zanosi się płaczem, rozmawiając z wysłannikiem amerykańskiego miesięcznika „Foreign Affairs".

Tak jak 30 tysięcy innych wyznawców Chrystusa z Mosulu, Rania została pozbawiona przez Państwo Islamskie, terrorystyczną organizację kontrolującą dziś znaczną część wschodniej Syrii oraz zachodniego i północnego Iraku, nie tylko pracy. Zaraz po zdobyciu 10 lipca drugiego co do wielkości irackiego miasta muzułmańscy rebelianci przyszli do domu Ranii i dali jej trzy możliwości do wyboru: natychmiastowe przejście na islam, ucieczka z kraju albo uiszczenie podatku odpowiadającego 250 dolarom miesięcznie. Jak na warunki życia w Iraku to kwota kolosalna. Szybko się okazało, że nie była to taka zła oferta. W następnych dniach, jak relacjonują chrześcijanie, którym udało się uciec z miasta, opcja z podatkiem została przez islamistów odwołana. Terroryści zaczęli za to oznaczać domy zamieszkałe przez „innowierców" literą „N", czyli „Nasrani", chrześcijanie.

– Powiedzieli mi, że od tej chwili nasze mieszkanie jest własnością Państwa Islamskiego i mamy się z niego wynosić – relacjonowała Rania.

Ucieczka z Mosulu okazała się drogą przez mękę. Na rogatkach miasta dżihadyści zabrali kobiecie, jej mężowi i dwójce dzieci wszystkie wartościowe przedmioty: pieniądze, biżuterię, nawet ubrania. Opierać się nie było jak: islamiści mieli karabiny maszynowe wycelowane w nastolatków, w każdej chwili mogli nacisnąć spust. Rodzina znalazła schronienie kilkanaście kilometrów dalej, w klasztorze syryjskiego Kościoła ortodoksyjnego w Mar Mattai.

Miejsce, od którego ?czuć śmierć

Ale to był azyl tylko na krótko: przez następne tygodnie doskonale uzbrojeni i wyszkoleni bojownicy Państwa Islamskiego bez większego oporu zdobywali kolejne miejscowości zamieszkałe przez innowierców i rozprawiali się z nimi z coraz większą bezwzględnością.

Na początku sierpnia padł Karakosz, największy ośrodek chrześcijan w Iraku. Na pustynnych drogach w 50-stopniowym skwarze oprócz chrześcijan znaleźli się także wyznawcy innych niż islam religii, w tym do tej pory mało znanej, półmilionowej społeczności jazydów. Ci skończyli najgorzej: co najmniej 50 tys. uchodźców nie zdołało dotrzeć za linie kontrolowane przez kurdyjskich peszmergów i szukało schronienia w górach Sindżar, tuż przy granicy z Syrią. – To jest miejsce, od którego czuć śmierć – mówił Jonathan Krohn z „Daily Telegraph", jedyny dziennikarz, któremu udało się dotrzeć na miejsce kataklizmu.

Dopiero po kilku dniach wodę i żywność uciekinierom zaczęły zrzucać amerykańskie i brytyjskie samoloty. Potem pod presją Waszyngtonu dołączyły do nich także irackie maszyny. Ale dla wielu uciekinierów było za późno. Na skalistych zboczach otoczonych przez dżihadystów trudno jest przetrwać. – Nawet 70 procent z nich nie przeżyje – mówił Krohnowi generał Ahmed Ithwany, gdy z irackiego helikoptera razem obserwowali tłoczących się kilkadziesiąt metrów poniżej ludzi. Helikopter zresztą nie wylądował.

Na razie większość chrześcijan tak tragiczny los nie spotkał. Około 200 tys. z nich znalazło schronienie w Irbilu, stolicy Kurdyjskiego Okręgu Autonomicznego. Na rogatkach miasta o nazwie Ankawa powstała nowa, chrześcijańska dzielnica. Ale i tu nie ma mowy o stabilności. Ludzie koczują na korytarzach szkół, w sklepach lub po prostu na ulicach. Pozbawieni dobytku, bez szans na pracę, polegają tylko na pomocy organizacji humanitarnej. Ta co prawda może tu dotrzeć dość skutecznie m. in. dzięki obecności kilkudziesięciu amerykańskich żołnierzy, ale perspektyw nie daje żadnych. – Nie ma przyszłości dla chrześcijan w Iraku. Iraccy chrześcijanie się skończyli – żali się Rania.

Proroka Jonasza już nie ma

Dżihadyści zadbali o to, aby wszelkie ślady istniejącej od blisko dwóch tysięcy lat społeczności zniknęły na zawsze. Szczególnie drastycznym aktem było wysadzenie pod koniec lipca grobu proroka Jonasza, który w VIII wieku przed Chrystusem nawiedził stolicę ówczesnej Asyrii – Niniwę, dzisiejszy Mosul. Ofiarą rebeliantów padły nawet resztki wieloryba, który zgodnie z zapisami Biblii miał połknąć proroka. – Nie, nie, nie! Proroka Jonasza już nie ma. Te skur... – krzyczał po arabsku nieznany głos na nagraniu, na którym widać moment wysadzenia w powietrze bezcennego zabytku.

Miejsce ostatniego spoczynku proroka znajdowało się w XIV-wiecznym kościele asyryjskim przekształconym w meczet. Nawet to nie uratowało budowli.

Rebelianci z Państwa Islamskiego to salafici, radykalna odmiana muzułmańskiej wiary, którzy są bezwzględnymi przeciwnikami wszystkiego, co określają jako bałwochwalstwo. W swoich działaniach są równie bezlitośni wobec innych odmian islamu jak wobec chrześcijan.

– Salafizm rozwinął się w Arabii Saudyjskiej, gdzie w Medynie zniszczono nawet groby mędrców islamu. Zastanawiano się też nad likwidacją grobu samego Mahometa. Tylko obawy przed reakcją muzułmanów na świecie temu zapobiegły – tłumaczy mi Denis Bauchard, ekspert Francuskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych (IFRI).

Na terenie Iraku systematycznie niszczone są więc wszelkie ślady istniejącej od niemal dwóch tysięcy lat wspólnoty chrześcijańskiej: kościoły, klasztory, manuskrypty, krucyfiksy.

Błędy Amerykanów

Na te tereny przesłanie Chrystusa przynieśli apostołowie św. Tomasz i św. Tadeusz. To dzięki nim powstały asyryjskie kościoły obrządku wschodniego, które w niezmienionej postaci zachowują jedną z najdłuższych tradycji religijnych na świecie. Ich wpływ na życie społeczne był przeogromny, nawet w pierwszych wiekach po podboju przez muzułmanów, co nastąpiło w VII wieku.

Prawdziwe prześladowania rozpoczęły się w XIII wieku i trwają właściwie bez przerwy do dziś. Mimo to jeszcze w latach 80. XX wieku na terenie Iraku żyło blisko półtora miliona chrześcijan. Stanowili wówczas około 7 proc. mieszkańców kraju. Krwawa dyktatura Saddama Husajna, oficjalnie laicka, do pewnego stopnia chroniła mniejszości religijne. Wyznawcą Chrystusa był nawet wieloletni szef irackiej dyplomacji Tarik Aziz. Z tym że chrześcijanie byli wtedy poddawani przymusowym przesiedleniom, a władze żądały od nich przyjęcia arabskiej narodowości, choć większość z nich była Asyryjczykami.

Paradoksalnie sytuację na gorsze zmieniła amerykańska inwazja na Irak w 2003 r. – Popełniliśmy błędy – przyznaje w rozmowie ze mną Stephen Hadley, doradca ds. bezpieczeństwa narodowego prezydenta George'a W. Busha.

Fatalna sekwencja zdarzeń, która w krótkim czasie miała zepchnąć irackich chrześcijan na margines życia społecznego, zaczęła się niemal natychmiast po pojawieniu się Amerykanów nad Tygrysem i Eufratem. Na czele tymczasowej administracji, z nominacji Busha, stanął Paul Bremer, zawodowy dyplomata o niewielkim doświadczeniu w sprawach bliskowschodnich.

Wbrew radom CIA podjął on decyzję o zlikwidowaniu zdominowanej dotąd przez sunnitów armii oraz zwolnieniu ze stanowisk państwowych członków rządzącej partii Baas i pozbawieniu ich wielu praw publicznych. W ten sposób nowy rząd od razu musiał stawić czoła dziesiątkom tysięcy bezrobotnych, ale zaprawionych w bojach, wrogów nowego porządku. W ciągu 72 godzin od decyzji Bremera w Bagdadzie wybuchły pierwsze bomby: przed przedstawicielstwem ONZ i ambasadą Jordanii.

Jakby zdając sobie sprawę z ogromu problemów, jakie stoją przed Irakiem, Amerykanie w 2004 r. nagle postanowili umyć ręce. Armia schroniła się za wysokimi murami „zielonej strefy" w Bagdadzie, Bremer oddał władzę rządowi przejściowemu i wyjechał z kraju, Waszyngton zaś skoncentrował się na opracowaniu demokratycznej konstytucji dla zupełnie do tego nieprzygotowanego kraju. Na to tylko czekał Osama bin Laden.

– Nie przewidzieliśmy, że Al-Kaida rzuci wyzwanie Stanom Zjednoczonym i całemu Zachodowi właśnie w Iraku i przekształci ten kraj w główny front walki z terrorem. Ale nikt tego nie przewidział – mówi Stephen Hadley.

Oddziałom terrorystycznym zależało tylko na jednym: rozpętać w Iraku taką wojnę, która spowoduje całkowitą utratę kontroli Amerykanów nad podbitym krajem. Temu służyły coraz częstsze, ale także coraz brutalniejsze ataki terrorystyczne na szyitów, w tym na niezwykle dla nich ważny meczet al-Aksari w Samarze.

Ofiarą islamskiego fanatyzmu padli także chrześcijanie. Z 2,2 miliona uchodźców, którzy szukali wówczas schronienia w sąsiedniej Syrii i Jordanie, zdecydowaną większość stanowili właśnie wyznawcy Chrystusa. Ci, którzy zostali, byli zmuszani do przyjęcia islamu, okradani, bici, czasem mordowani.

Niezidentyfikowani porywacze ścięli głowę Bulosowi Iskanderowi, kapłanowi Kościoła prawosławnego, mimo że rodzina zapłaciła okup. A to tylko jedna z bardzo wielu ofiar. Z każdym miesiącem takich przypadków było coraz więcej. Tylko w styczniu 2008 r. wysadzono w powietrze dziewięć chrześcijańskich kościołów.

Nie sąsiedzi, ?lecz wrogowie

W prowadzenie demokracji w Iraku mogło doprowadzić tylko do jednego: absolutnej dominacji największej wspólnoty – szyitów. I postępującej dyskryminacji pozostałych wspólnot.

Na północy kraju coraz bardziej niezależne państwo z dobrze zorganizowaną armią peszmergów i poważnymi dochodami z ropy zbudowali Kurdowie. Ale sunnici, mieszkający często w tych samych miastach co szyici, nie zdołali się w ten sposób odseparować. W Bagdadzie uzbrojeni bojówkarze dom po domu szukali przedstawicieli tej wspólnoty, których potem nierzadko mordowali. To wywołało spiralę przemocy, której ofiarą padali także chrześcijanie. Sąsiedzi, którzy mieszkali od pokoleń obok siebie, nagle okazywali się śmiertelnymi wrogami.

Na interwencję w Iraku, w tym odbudowę infrastruktury i organizację armii, Waszyngton wydał kolosalną kwotę półtora biliona dolarów. Mniej więcej tyle, ile Niemcy przeznaczyli na zjednoczone kraju. Jednak zamiast sprawnego państwa, nowy premier Nuri al-Maliki zaczął budować skorumpowany układ służący przede wszystkim umocnieniu szyickiej wspólnoty i wpływów sąsiedniego Iranu.

Zmiana strategii zarządzona w ostatnim roku sprawowania władzy przez George'a W. Busha tylko na chwilę uspokoiła nastroje. Amerykanie wysłali do Iraku 30 tys. dodatkowych żołnierzy, ale przede wszystkim kazali im wyjść z „Zielonej Strefy" i z innych mocno strzeżonych baz. To doprowadziło do spadku ilości zamachów – i ogólnie przemocy – w Iraku.

Postęp okazał się przejściowy. W 2009 r. Barack Obama zdobył Biały Dom, obiecując szybkie wycofanie amerykańskich żołnierzy najpierw z Iraku, a potem z Afganistanu. Początkowy entuzjazm Amerykanów do wprowadzenia demokracji na Bliskim Wschodzie przeszedł w zawód i zmęczenie trudnym dla nich do zrozumienia regionem. Gdy Obama nie zdołał porozumieć się z Malikim w sprawie warunków dalszego stacjonowania wojsk amerykańskich, w grudniu 2011 r. ostatni żołnierze opuścili Irak. Kraj, a przede wszystkim jego słabsze wspólnoty, zostały pozostawione własnemu losowi.

– To jest tragiczny paradoks, że wojna spowodowana interwencją George'a W. Busha, głęboko wierzącego chrześcijanina, wywołała cykl dramatycznych zdarzeń, które zmusiły ostatnich chrześcijan do ucieczki z Iraku – zwraca uwagę Denis Beauchard. Iracka trauma okazała się tak głęboka, że nawet po użyciu przez Baszara Asada broni chemicznej przeciw syryjskim rebeliantom Obama nie zdecydował się na interwencję. Pozwolił na wykrystalizowanie się w północno-wschodniej części Syrii doskonale wyszkolonej i finansowanej sunnickiej organizacji terrorystycznej. Przydomek jej przywódcy, Bagdadi, zawiera cały program nowego ruchu: budowę kalifatu obejmującego nie tylko Syrię, ale także sąsiedni Irak.

Fasadowe państwo

Abu Bakr Bagdadi zasłynął z okrucieństwa w wykonywaniu kar nakładanych na przeciwników Państwa Islamskiego zgodnie z jego interpretacją szarijatu. W tym sensie brutalność wobec chrześcijan w Iraku nie była czymś zaskakującym, była do przewidzenia – twierdzi Beauchard.

„New York Times" uważa, że CIA nie przewidziała błyskawicznego uderzenia Bagdadiego. W Iraku przez wielu sunnitów był on przyjmowany z otwartymi ramionami. Uosabiał wyzwolenie od represji ze strony skorumpowanego rządu Malikiego. Sukcesy kilkunastu tysięcy islamskich rebeliantów pokazały jednak także to, jak bardzo fasadowe jest irackie państwo zbudowane za amerykańskie pieniądze. Kolejne dywizje armii poddawały się bez walki przed znacznie mniej licznym, ale zdeterminowanym przeciwnikiem.

W obliczu nadchodzącego ludobójstwa chrześcijan Barack Obama wydał w końcu rozkaz rozpoczęcia bombardowań terrorystów. Nie chciał też dopuścić do upadku Kurdystanu, ostatniego poważnego sojusznika Ameryki w Iraku. Ale odwrócenie biegu wydarzeń, trwała zmiana układu sił są mało prawdopodobne. – Amerykanie musieliby przeprowadzić ofensywę lądową, a to jest właściwie wykluczone – tłumaczy mi Sanford Garland Henry, ekspert londyńskiego Chatham House.

Chrześcijanie przestali zresztą wierzyć, że kiedykolwiek wrócą do swoich domów. Gdy prezydent Francji François Hollande ogłosił przyznanie azylu uciekinierom z Iraku, przed konsulatami Francji w Irbilu i Bagdadzie ustawiły się długie kolejki. Liczba wyznawców Chrystusa z każdym tygodniem gwałtownie topnieje: być może jest ich już nie więcej niż 200 tysięcy.

– Bez naszej ojczyzny zginiemy jako naród – mówi Mardin Izak, niegdyś nauczyciel syryjskiego w szkole w Karakosz. Syryjski wywodzi się z aramejskiego, języka Chrystusa.

Rania pracowała w szpitalu w Mosulu od 30 lat. Do dnia, gdy usłyszała, że nie ma dla niej miejsca, bo jest chrześcijanką. – Mówiłam im, że od urodzenia mieszkam w Mosulu, że tu jest mój dom, że stąd pochodzę. Nic nie pomogło, musiałam uciekać – siwiejąca kobieta zanosi się płaczem, rozmawiając z wysłannikiem amerykańskiego miesięcznika „Foreign Affairs".

Tak jak 30 tysięcy innych wyznawców Chrystusa z Mosulu, Rania została pozbawiona przez Państwo Islamskie, terrorystyczną organizację kontrolującą dziś znaczną część wschodniej Syrii oraz zachodniego i północnego Iraku, nie tylko pracy. Zaraz po zdobyciu 10 lipca drugiego co do wielkości irackiego miasta muzułmańscy rebelianci przyszli do domu Ranii i dali jej trzy możliwości do wyboru: natychmiastowe przejście na islam, ucieczka z kraju albo uiszczenie podatku odpowiadającego 250 dolarom miesięcznie. Jak na warunki życia w Iraku to kwota kolosalna. Szybko się okazało, że nie była to taka zła oferta. W następnych dniach, jak relacjonują chrześcijanie, którym udało się uciec z miasta, opcja z podatkiem została przez islamistów odwołana. Terroryści zaczęli za to oznaczać domy zamieszkałe przez „innowierców" literą „N", czyli „Nasrani", chrześcijanie.

– Powiedzieli mi, że od tej chwili nasze mieszkanie jest własnością Państwa Islamskiego i mamy się z niego wynosić – relacjonowała Rania.

Pozostało 89% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy