Rania pracowała w szpitalu w Mosulu od 30 lat. Do dnia, gdy usłyszała, że nie ma dla niej miejsca, bo jest chrześcijanką. – Mówiłam im, że od urodzenia mieszkam w Mosulu, że tu jest mój dom, że stąd pochodzę. Nic nie pomogło, musiałam uciekać – siwiejąca kobieta zanosi się płaczem, rozmawiając z wysłannikiem amerykańskiego miesięcznika „Foreign Affairs".
Tak jak 30 tysięcy innych wyznawców Chrystusa z Mosulu, Rania została pozbawiona przez Państwo Islamskie, terrorystyczną organizację kontrolującą dziś znaczną część wschodniej Syrii oraz zachodniego i północnego Iraku, nie tylko pracy. Zaraz po zdobyciu 10 lipca drugiego co do wielkości irackiego miasta muzułmańscy rebelianci przyszli do domu Ranii i dali jej trzy możliwości do wyboru: natychmiastowe przejście na islam, ucieczka z kraju albo uiszczenie podatku odpowiadającego 250 dolarom miesięcznie. Jak na warunki życia w Iraku to kwota kolosalna. Szybko się okazało, że nie była to taka zła oferta. W następnych dniach, jak relacjonują chrześcijanie, którym udało się uciec z miasta, opcja z podatkiem została przez islamistów odwołana. Terroryści zaczęli za to oznaczać domy zamieszkałe przez „innowierców" literą „N", czyli „Nasrani", chrześcijanie.
– Powiedzieli mi, że od tej chwili nasze mieszkanie jest własnością Państwa Islamskiego i mamy się z niego wynosić – relacjonowała Rania.
Ucieczka z Mosulu okazała się drogą przez mękę. Na rogatkach miasta dżihadyści zabrali kobiecie, jej mężowi i dwójce dzieci wszystkie wartościowe przedmioty: pieniądze, biżuterię, nawet ubrania. Opierać się nie było jak: islamiści mieli karabiny maszynowe wycelowane w nastolatków, w każdej chwili mogli nacisnąć spust. Rodzina znalazła schronienie kilkanaście kilometrów dalej, w klasztorze syryjskiego Kościoła ortodoksyjnego w Mar Mattai.
Miejsce, od którego ?czuć śmierć
Ale to był azyl tylko na krótko: przez następne tygodnie doskonale uzbrojeni i wyszkoleni bojownicy Państwa Islamskiego bez większego oporu zdobywali kolejne miejscowości zamieszkałe przez innowierców i rozprawiali się z nimi z coraz większą bezwzględnością.
Na początku sierpnia padł Karakosz, największy ośrodek chrześcijan w Iraku. Na pustynnych drogach w 50-stopniowym skwarze oprócz chrześcijan znaleźli się także wyznawcy innych niż islam religii, w tym do tej pory mało znanej, półmilionowej społeczności jazydów. Ci skończyli najgorzej: co najmniej 50 tys. uchodźców nie zdołało dotrzeć za linie kontrolowane przez kurdyjskich peszmergów i szukało schronienia w górach Sindżar, tuż przy granicy z Syrią. – To jest miejsce, od którego czuć śmierć – mówił Jonathan Krohn z „Daily Telegraph", jedyny dziennikarz, któremu udało się dotrzeć na miejsce kataklizmu.
Dopiero po kilku dniach wodę i żywność uciekinierom zaczęły zrzucać amerykańskie i brytyjskie samoloty. Potem pod presją Waszyngtonu dołączyły do nich także irackie maszyny. Ale dla wielu uciekinierów było za późno. Na skalistych zboczach otoczonych przez dżihadystów trudno jest przetrwać. – Nawet 70 procent z nich nie przeżyje – mówił Krohnowi generał Ahmed Ithwany, gdy z irackiego helikoptera razem obserwowali tłoczących się kilkadziesiąt metrów poniżej ludzi. Helikopter zresztą nie wylądował.