Przed 100 laty dramat głodujących żołnierzy, przerażonych cywilów i przepełnionych lazaretów poruszał czytelników europejskich gazet. Dziś zostały po nim stosy zdjęć, reprodukowanych w nostalgicznych albumach. Większość jest przewidywalna: świeżo otynkowane koszary, sala balowa kasyna w lustrach i żyrandolach, melancholijne uśmiechy niższych oficerów na pamiątkowym zdjęciu znad flaszy wina, a potem już tylko rude kratownice zwalonych mostów na Sanie i rumowiska składów amunicji wysadzonych w powietrze przez obrońców.
Moją uwagę od dawna przyciąga zdjęcie pod mało pociągającym tytułem: „Zniszczone koszary szyjowe fortu pancernego Brunner", pochodzące najpewniej z okresu już po odbiciu twierdzy. W pierwszej chwili uwagę przyciągają przede wszystkim monstrualne arkady, zawisłe w powietrzu z braku filarów, dwumetrowej grubości strop jak przekrojony nożem. Dopiero po chwili zauważyć można niewielką sylwetkę w austriackiej czapce wojskowej, przysiadłą na wielkich kęsach betonu na pierwszym planie i melancholijnie zapatrzoną w dal.
Autor tego zdjęcia – absolwent wiedeńskiej lub krakowskiej ASP, a może po prostu panicz z dworku pod Tarnowem czy Egerem, bywalec włoskich miast i muzeów? – igra z nami jak kot z myszą. Mniejsza już, że cyklopiczne ruiny fortu muszą skojarzyć się z Piranesim. Również jednak figura zadumanego prostaczka to przejrzyste odwołanie do imaginacyjnych „pejzaży" Josepha Verneta czy innych uczniów Lorraine'a, gdzie pasterz lub oracz, prości synowie ziemi, siedzą na kamieniu obojętni wobec zwalisk łuku triumfalnego lub tempietto na drugim planie, niezdolni do ogarnięcia myślą ani dawnej wielkości, ani nauki płynącej z jej upadku.
Wyobrażam sobie, jak młody oficer trudził się przez całe popołudnie z nieporęcznym aparatem fotograficznym i usadzał w kolejnych pozach swojego rusińskiego czy rumuńskiego ordynansa, usiłując skomponować swoje zdjęcie na wzór znanych obrazów. Czy pracował nad wpisaniem żelbetonowych gruzów w klasyczny kadr w przekonaniu, że tak będzie „ładnie", czy przeciwnie, pracował nad możliwie najbardziej zjadliwym komentarzem do zagłady swojego świata, chciał dać nam do zrozumienia, że oto nadchodzi nowe pokolenie prostaczków, żyjących na rumowisku niepojętej dla nich belle epoque?
A może po prostu usiłował dostępnymi sobie środkami pokazać fenomen bezustannego przenikania się czasów, jak tworzący w 100 lat po nim Marcin Dziedzic? Na fotografiach umieszczonych na portalu Teraz44.pl zdjęcia z powstania wkomponowane zostały w perfekcyjny sposób w ujęcia dzisiejszego miasta: kopcący płomień chwyta łydkę w legginsach, kurier rowerowy schyla głowę pod gwizdem kul. Dosłowność zamiast aluzji, mozolne szycie pikseli – albo, jak w „Dolinie Issy" Konwickiego (gdzie operatorem był Jerzy Łukaszewicz), podmuch fantazji i widmowe damy, tańczące w secesyjnych sukniach na PGR-owskich polach nad zakolami Szeszupy.
Miłosz wiedział to zresztą przecież już na długo przed ekranizacją: