Chociaż mam dostateczną świadomość tego, co chciałem zrobić oraz w jaki sposób i jak dalece to zrobiłem w nakreślonych przeze mnie zarysach, to w moich wspomnieniach książka wymyka mi się po trosze z rąk ze względu na jej własną strukturę, nie powiem, że złożoność, ponieważ nie jest to złożona książka. Niektórzy twierdzili, że to bardzo trudna powieść, ale ja tak nie uważam; nie jest to książka na poziomie dwunastoletniego dziecka, to pewne, ale nie jest to również książka wyjątkowo trudna, jak choćby „Ulisses" Jamesa Joyce'a, w którym dogłębnie eksperymentuje się z językiem i każde zdanie stawia przed problemem rozumienia i interpretacji. Jej trudności należą do innego porządku i jeśli mamy nieco zbliżyć do jej świata, być może najlepiej będzie, jeśli opowiem państwu, co mi się wówczas przytrafiło, dlaczego zacząłem ją pisać i co się działo, kiedy ją pisałem.
Zanurzony w Sartrze
Ci, którzy czytali „Grę w klasy", zobaczyli, że nie biegnie ona w sposób linearny. Można ją czytać linearnie do pewnego punktu, od początku do pewnego miejsca, odkładając resztę na bok, lub można ją czytać według innego systemu lektury: przechodząc od rozdziału do rozdziału, do przodu i w tył, kierując się systemem odsyłaczy, odnośników od jednego rozdziału do drugiego. Sprawia to, że niełatwo uchwycić strukturę książki, ale odzwierciedla ona dwie rzeczy: okoliczności, w jakich została napisana, wymyślona, oraz intencje autora. Okoliczności są takie, że kiedy na początku lat pięćdziesiątych opuściłem Argentynę, żeby udać się do Paryża, spędziłem trzy lub cztery, lub pięć lat zanurzony w doświadczeniu, które w tamtym okresie nazwano by „egzystencjalnym", ponieważ egzystencjalizm był postawą filozoficzną bardzo wówczas modną za sprawą Sartre'a i w pewnej mierze Camusa; zanurzony w doświadczeniu bardzo osobistym, które polegało na tym, że dawałem się porwać wszystkiemu, co mi oferowało lub czego mi odmawiało miasto, próbując zrozumieć, co mi właściwie dawało, i dogłębnie poznać to, co mi oferowało, na poziomie relacji międzyludzkich, umiejętności, muzyki, tego wszystkiego, czego Argentyna w takim wymiarze mi nie dawała (dała mi co innego, ale nie to). Między rokiem '52 a '55 czy '56 pisałem jedynie opowiadania, ale w różnych sytuacjach i w różnych miejscach zapełniałem całe strony zapiskami wrażeń, wspomnieniami, niekiedy pomysłami, a wszystko to było wiernym odbiciem moich codziennych przeżyć w mieście, we Francji, a dokładnie w Paryżu. Nie miałem pojęcia, że te zapiski stanowić będą kiedyś część książki: gromadziły się tak samo, jak się gromadzą wszystkie nasze zapiski, kiedy coś nam przychodzi do głowy i często chcemy to zapisać, i zachowujemy to, nie wiedząc właściwie dlaczego, ale tak je zbieramy. Te zapiski się nawarstwiały, a ja ich ponownie nie czytałem.
W okolicach '56 roku napisałem „Pościg" i nie zdawałem sobie sprawy – wówczas nie mogłem sobie z tego zdawać sprawy – że to, co tam pisałem, było już zarysem tego, co potem stanie się „Grą w klasy". Pewien krytyk (sądzę, że to był Ángel Rama) określił „Pościg" jako gierkę w klasy; nazwał go „gierką w klasy" i miał całkowitą rację, ponieważ później, z perspektywy czasu, kiedy skończyłem „Grę w klasy", zdałem sobie sprawę, że w „Pościgu" był już zarysowany szereg niepokojów, poszukiwań i prób, które w „Grze w klasy" znalazły obszerniejsze i bogatsze ujście. Rzeczywiście, mogą państwo dokonać porównania między osiami obydwu tych tekstów, między głównymi bohaterami: bohater „Pościgu", Johnny Carter, jest człowiekiem ulegającym takim samym udrękom i lękom, jakie później staną się udziałem Horacia Oliveiry, bohatera „Gry w klasy". W tym sensie „Pościg", który udało mi się wówczas ukończyć, był pierwszą salwą pytań, kwestii, jakie stawiałem samemu sobie poprzez bohatera.
Tymczasem zapisków, o których przed chwilą mówiłem, ciągle przybywało. Nie zwracałem na nie uwagi, aż pewnego dnia przydarzyło mi się coś takiego jak wówczas, gdy piszę opowiadanie: nagle spadło na mnie nie opowiadanie, tylko coś, co najwyraźniej wymagało szerszego rozwinięcia, rodzaj sytuacji, w której z o b a c z y ł e m dwie postacie męskie i jedną żeńską, przeciwstawiające się sobie nawzajem w całkowicie absurdalnej sytuacji. Zobaczyłem to w Buenos Aires, moim mieście, na bardzo wąskiej uliczce z oknami domów po obydwu stronach; jedna z postaci stała w jednym oknie, druga w tym naprzeciwko i nim zdałem sobie z tego sprawę, opisywałem już coś całkowicie absurdalnego: próbowano umieścić deskę, by przejść z jednego okna do drugiego, tak aby kobieta – która była już bohaterką – mogła przejść z jednego okna do drugiego, pełznąc po desce na wysokości czwartego piętra, czyli z groźbą zabicia się, żeby przenieść kilka gwoździ i nieco yerba mate, których potrzebował drugi bohater – do pracy i do picia. Ta sytuacja, pozbawiona jakiejkolwiek realnej treści, która nie mogłaby być bardziej absurdalna i nielogiczna, spadła na mnie jako pewnego rodzaju zobowiązanie, jako konieczność jej spisania, i nie wiedząc, kim byli ci ludzie, nadałem im imiona, które zachowali: Horacio Oliveira już się tak nazywał, jego przyjaciel Traveler miał już swoje imię i kobieta, Talita, również. Pojawili się w tej absurdalnej sytuacji przechodzenia po desce z gwoździami i yerbą i opisywałem to przez wiele dni, ponieważ – jeśli państwo pamiętają – to jest bardzo długi rozdział na trzydzieści czy czterdzieści stron; znalazł się tam niekończący się dialog, w którym podejmowane są pozornie absurdalne i lekkie sprawy, ale przeczuwa się, że pod spodem rozgrywa się coś dramatycznego, czym ostatecznie okazuje się rywalizacja tych dwóch mężczyzn o postać żeńską, rywalizacja, która dla nikogo z tej trójki nie jest w tamtej chwili jasna, ponieważ nie była jasna dla mnie; nie znałem ich, było to dla mnie coś kompletnie bezsensownego, a jednak napisałem ten rozdział za jednym zamachem; nazywam go teraz rozdziałem, ale wówczas rozdziałem wcale nie był, był bardzo długim tekstem, który kiedy skończyłem, czułem, że domagał się kontynuacji.
Bohater podobny do mnie
W chwili gdy go podjąłem, zdałem sobie sprawę – i właśnie to wyjaśni później wiele kwestii z „Gry w klasy" – że owego bohatera, Horacia Oliveirę, zobaczyłem jako kogoś, kto wracał do Argentyny po długim i skomplikowanym pobycie w Europie, podobnego trochę do mnie, ilekroć wyjeżdżałem do Buenos Aires, mieszkając we Francji. Wtedy zdałem sobie sprawę, że nie mogę tego ciągnąć, lecz muszę zostawić ten rozdział czy tekst w spokoju i zacząć opowiadać o owym Oliveirze, zacząć go poznawać poprzez jego życie w Paryżu; i właśnie w tamtym momencie pojawiły się te setki stroniczek i notatek, które pisałem i gromadziłem przez te wszystkie lata bez najmniejszego zamiaru, by włączyć je do książki, a z których każdy odzwierciedlał moje własne doświadczenia, rozmaite przejawy życia Argentyńczyka we Francji. Automatycznie poskładało się to we mnie niczym mozaika, niczym patchwork: nagle poczułem, że każdy z tych fragmentów należy uporządkować, że należy zacząć je prowadzić wokół wątku głównego bohatera, i zabrałem się do pisania.