Jacek i Agatka. Kulisy kultowej dobranocki PRLu

Te łebki były wytoczone z drewna, animatorki nakładały czarne rękawiczki, a na wskazujący palec łebek. Główki musiały być trwałe, bo przytrafiały się im różne przygody, były nawet kąpiele, a kiedyś w czasie programu cała woda wylała się na animatorkę.

Aktualizacja: 15.09.2016 17:20 Publikacja: 15.09.2016 11:43

Foto: Rzeczpospolita

Wanda Chotomska w rozmowie z Barbarą Gawryluk

Kiedy miałam pięć lat, zapukała do naszego mieszkania sąsiadka, pani Danusia. W nowohuckim bloku tylko u niej był telewizor, w jednym jedynym mieszkaniu na dwadzieścia cztery rodziny. Okazało się, że w telewizji jest coś dla dzieci, i pani Danusia zaprosiła mnie na oglądanie. Tak poznałam Jacka i Agatkę. Na niewielkim czarno-białym ekranie poruszały się dwie główki osadzone na dyrygujących nimi dłoniach w czarnych rękawiczkach. To były czary. Na dodatek te łebki mówiły zabawnymi głosami. Nie miałam rodzeństwa, więc zazdrościłam trochę Agatce brata i tego, że jest mądrzejsza i rozsądniejsza od niego. Przez kilka lat nie opuściłam żadnej dobranocki z Jackiem i Agatką, częstowana przy okazji przez sąsiadkę budyniem albo kisielem, bo rodzice jeszcze długo nie zdecydowali się na kupno telewizora.

Kiedyś tata z jakiejś podróży służbowej przywiózł prezent niespodziankę. Kiedy otworzyłam niewielkie pudełko, zobaczyłam dwie różowe kulki z namalowanymi czarnymi włoskami, z uśmiechniętymi buziami i wesołymi oczami. Otwory na palce wykończone były czarną ceratą. Natychmiast zapragnęłam być Agatką. Wcisnęłam wskazujący palec w otwór i – co za ból! I krew! Jakiś partacz nie do końca wyklepał gwoździk przytrzymujący ceratowy kołnierzyk i ostry szpic rozorał mi palec. Ale to nic. Gwóźdź został wklepany w drewno, a ja długie miesiące bawiłam się w telewizyjny teatrzyk, budując parawan z koców i krzeseł.

Czytaj więcej

A po latach moim dzieciom dałam imiona Jacek i Agatka.

W pokoleniu pięćdziesiąt plus nie ma nikogo, kto nie kojarzyłby, kim byli Jacek i Agatka. A pani od razu wiedziała, że będą mieli takie imiona?

Początkowo to było rodzeństwo, brat i siostra. Wiedziałam, że to będą pacynki, że zaprojektuje je Adam Kilian. Wiadomo też było, że głos da im Zosia Raciborska, znana z tego, że świetnie zmieniała głosy. Ona też wcielała się w rolę mieszkającej za ścianą sąsiadki głównych bohaterów, pani Zosi. Ponieważ ściany w nowym budownictwie były bardzo cienkie, słyszała, co się działo w mieszkaniu obok, u tych dzieci. Tyle wiedziałam na początek. Po pierwszych odcinkach w „Wieczorze Warszawy" Jan Brzechwa zadał pytanie: „Jak te dzieci się nazywają? Przecież muszą mieć jakieś imiona". No i właśnie wtedy je nazwałam. Agata kojarzyła mi się z poukładaną, spokojną, rozsądną dziewczynką i miała być przeciwieństwem swojego brata. Oczywiście ja wolałam brata, jako postać był o wiele ciekawszy. Nigdy nie było wiadomo, z czym wyskoczy. A imię Jacek wymyśliłam dlatego, że Teresa Olenderczyk, która animowała te pacynki, miała syna Jacka. Zdecydowanie ja sama byłam też bardziej Jackiem niż Agatką.

Na początku pewnie miało być kilka odcinków Jacka i Agatki?

Nie było powiedziane ile, od razu dałam do programu trzy, bo tak wyglądał proces produkcji telewizyjnej, była potrzebna scenografia, rekwizyty. Zresztą bywało i tak, że rekwizyty przynosiłam z domu, bo studio mieściło się niedaleko, na placu Powstańców, a przed emisją oczywiście okazywało się, że czegoś brakuje albo ktoś o czymś zapomniał. A zdarzyło się też tak, że moje mieszkanie stało się domem dla jednego z bohaterów programu. W tych odcinkach pokazywaliśmy czasem jakieś zwierzątka, to znaczy sąsiadka, grana przez Zosię Raciborską, o nich opowiadała, pokazując je do kamery. Był prosiak, ale się źle, jak to świnia, zachował i Zosi pobrudził ubranie, na szczęście już po programie. No bo wszystko szło na żywo. Zwierzęta wypożyczaliśmy z ogrodu zoologicznego. Kiedyś pielęgniarz przyniósł małego lwa. Odcinek poszedł świetnie, lwiątko doskonale zagrało swoją rolę, ale kiedy skończyła się emisja, okazało się, że nie ma pielęgniarza. Gdzieś przepadł. Nie pozostało mi nic innego, jak wziąć lwiątko do siebie, tu do tego mieszkania.

Ale tylko na chwilę?

Parę dni to potrwało, już nie pamiętam, dlaczego nikt nie przyjeżdżał z ogrodu. Do oglądania lewka ustawiały się pod drzwiami kolejki dzieci z okolicy, na dodatek w domu był też wtedy pies, mój czarny pudel Koks. I bardzo mu się to kocie towarzystwo nie podobało. Weterynarz powiedział mi, jak go trzeba karmić. Najtrudniejsze było to, że dowiedziałam się, że wszystkie małe lewki po jedzeniu mają brzuchy wylizywane przez swoje mamy. No ale nie mogłam przecież wylizywać mu brzucha, bo nie mam takiego dużego języka jak lwia mama. Więc po każdym posiłku podawanym butelką ze smoczkiem masowałam mu brzuszek ręką.

Pacynki Jacka i Agatki stały się niezwykle popularne. Wszystkie dzieci bawiły się w Jacka i Agatkę, budując domowe teatrzyki. Łebki najczęściej robiło się z piłeczek pingpongowych. A te prawdziwe często były wymieniane?

No tak, nie wiem jak często, ale oczywiście była w telewizyjnych warsztatach stała produkcja. Te łebki były wytoczone z drewna, animatorki nakładały czarne rękawiczki, a na wskazujący palec łebek. Główki musiały być trwałe, bo przytrafiały się im różne przygody, były nawet kąpiele, a kiedyś w czasie programu cała woda wylała się na animatorkę.

A co to były Kluby Piegowatych?

Chodziło o to, żeby dzieci pozbyły się kompleksów. W którymś momencie okazało się, że nasza propozycja zakładania Klubów Piegowatych trafiła na podatny grunt. Dostawaliśmy mnóstwo listów, dzieci liczyły piegi, gdzieś tam wybrano króla piegowatych, przeprowadzono konkurs na najbardziej piegowate zwierzę. A wszystko wzięło się stąd, że Jacek był piegowaty. Zależało mi na tym, żeby dzieciom piegi się podobały, żeby nie uważały piegów za jakiś feler urody. Ale jak to bywa, najbardziej nie popisali się dorośli. Pewnego dnia przybyła do mnie z telewizji gońcówna z listem. Ten list właściwie był anonimowy, bo podpisany jakoś tak: Polki Nauczycielki. List był zaadresowany do pierwszego sekretarza partii i zaczynał się od „Towarzyszu Wiesławie", a potem było między innymi takie zdanie: „Dosyć już tego wyśmiewania się z takiego kalectwa jak piegi". Sekretariat Władysława Gomułki skierował list z adnotacją „Ustosunkować się" do szefa telewizji Włodzimierza Sokorskiego, a jego sekretariat odesłał ten list z kolejną adnotacją „Ustosunkować się" do redakcji programów dziecięcych. I gońcówna z redakcji przyjechała z tym listem do mnie. Więc ja napisałam na nim „Ustosunkowałam się", gońcówna wróciła do redakcji, a ja czekałam na ciąg dalszy. Ale nikt nie zareagował. Kilka tygodni później napisałam scenariusz odcinka o listach. O tym, że Jacek zbiera znaczki. Pojawiło się pytanie: co robi tatuś Jacka z takimi listami, które są niepodpisane? To są anonimy, dowiedziały się dzieci, i tatuś je drze i wyrzuca.

Nikt się nie zorientował?

Nie, była cisza i spokój. Zapomnieli o tym. Albo zaspali.

Innym razem oglądając emisję programu, zauważyłam, że Jacek nie bawi się patykiem, jak napisałam w tekście, tylko kijkiem. „Zrobił sobie konika z patyka" zamieniono na „zrobił sobie konika z kijka". Okazało się, że Patyk jest jednym z dyrektorów telewizji.

W jednym z telewizyjnych odcinków zaproponowaliśmy też stworzenie Dnia Dziadka. Dzień Babci już był, więc uważałam, że dziadkowie są poszkodowani. No i się przyjęło. Przemycaliśmy ważne tematy. Ale po dziesięciu latach w telewizji uznano, że formuła się wyczerpała. I ja się właściwie z tym zgodziłam, trzeba było iść dalej, próbować czegoś nowego.

Jacek i Agatka przeszli do historii jako pierwsza polska dobranocka dla dzieci. Czy można gdzieś zobaczyć te oryginalne pacynki?

Tak, w Muzeum Dobranocek w Rzeszowie jest zorganizowany cały dział Jacka i Agatki, można się pobawić pacynkami w Jacka i Agatkę. Muzeum dostało też ode mnie kilka lat temu oryginalne teksty.

Pamięta pani, ile to było odcinków?

Nigdy nie policzyłam, ale program był nadawany przez dziesięć lat. Zaczęliśmy w 1962 roku. I wtedy wiedziałam też, że to, co robię, ma sens. Tworzyłam dla radia, pisałam piosenki, zaczęłam pisać wiersze, scenariusze filmów animowanych dla Semafora. I wielu z moich bohaterów nie pamiętam, ale Jacka i Agatki zapomnieć się nie da.

Przypuszczała pani, że zrobią taką karierę? Że będą tyle znaczyć dla małych widzów?

To poszło bardzo szybko. Kompletnie niespodziewanie. Nagle się okazało, że dzieciom daje się coraz częściej imiona Jacek i Agatka. Produkowano mydło, pastę do zębów, kremy i proszki do prania nazywane Jacek i Agatka, a potem te imiona nadawano żłobkom, przedszkolom, mlecznym barom. U Bliklego były ciastka Jacek i Agatka. Myślę też, że nieprzypadkowo znak drogowy z dziewczynką, „Uwaga! Dziecko", potocznie nazywany jest Agatką. Wyszła seria znaczków pocztowych i kartek okolicznościowych. Zawsze spotykały mnie różne historie związane z pacynkami. Kiedyś w sklepie papierniczym gdzieś na Dolnym Śląsku zobaczyłam szklaną kulę. Kiedy się taką kulą porusza, sypie się śnieg. A śnieg sypał się w tej kuli na Jacka i Agatkę. Obok stała taka sama kula z Matką Boską. Pytam sprzedawczynię: „Dobrze się te kule sprzedają?". „Nieźle – odpowiada. – Te z Jackiem i Agatką najlepiej, bo Matka Boska już się opatrzyła".

Gdyby pani w innym kraju stworzyła taką markę, to dzisiaj zarządzałaby pani wielkim majątkiem.

No ale to były inne czasy. Nie było jak zadbać o swoje prawa. Dzisiaj zresztą też nie jest lepiej. Na dobre honoraria mogą liczyć tak zwani celebryci, i to tylko za to, że się gdzieś pokazali. Na pewno nie są doceniani bajkopisarze czy poeci. To bardzo smutne, bo przecież nasza literatura wychowuje dzieci, jest bardzo potrzebna i ważna nawet z punktu widzenia interesu państwa. A prawda jest taka, że ci, którzy piszą dla dzieci, są nawet gorzej opłacani niż ci, którzy piszą dla dorosłych.

Czy trzeba lubić dzieci, żeby dla nich tworzyć?

Właściwie trzeba postawić znak równości między dziećmi a ludźmi. Czy ja wszystkich ludzi lubię? No nie. Natomiast jeśli chodzi o dzieci, to na pewno jest więcej tych, które lubię, niż tych, których nie lubię. A z ludźmi to nie wiem, jak by było.

Książka „Wanda Chotomska. Nie mam nic do ukrycia" Barbary Gawryluk ukazała się 14 września nakładem wydawnictwa Marginesy.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Wanda Chotomska w rozmowie z Barbarą Gawryluk

Kiedy miałam pięć lat, zapukała do naszego mieszkania sąsiadka, pani Danusia. W nowohuckim bloku tylko u niej był telewizor, w jednym jedynym mieszkaniu na dwadzieścia cztery rodziny. Okazało się, że w telewizji jest coś dla dzieci, i pani Danusia zaprosiła mnie na oglądanie. Tak poznałam Jacka i Agatkę. Na niewielkim czarno-białym ekranie poruszały się dwie główki osadzone na dyrygujących nimi dłoniach w czarnych rękawiczkach. To były czary. Na dodatek te łebki mówiły zabawnymi głosami. Nie miałam rodzeństwa, więc zazdrościłam trochę Agatce brata i tego, że jest mądrzejsza i rozsądniejsza od niego. Przez kilka lat nie opuściłam żadnej dobranocki z Jackiem i Agatką, częstowana przy okazji przez sąsiadkę budyniem albo kisielem, bo rodzice jeszcze długo nie zdecydowali się na kupno telewizora.

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków