Czy Tuskowi się uda?

Jeśli młodzi wyborcy, którzy dali władzę Tuskowi, rozczarują się, bo stwierdzą, że zamiast drugiej Irlandii znowu są tylko rozliczenia, po prostu zostaną w domu. Otworzy to drogę do powrotu do władzy, i to jeszcze silniejszej, Kaczyńskim

Aktualizacja: 27.10.2007 23:19 Publikacja: 27.10.2007 04:58

Czy Tuskowi się uda?

Foto: Rzeczpospolita

Po fakcie nietrudno wskazać, gdzie tkwił podstawowy błąd kampanii PiS: była całkowicie zwrócona do tej części elektoratu, która dotąd rozstrzygała o wyniku każdych kolejnych wyborów. Do ludzi, którzy czuli się w swoim państwie źle, którzy uważali się za pominiętych, skrzywdzonych i odrzuconych. Kluczem do ich serc, który w wyborach poprzednich udało się znaleźć PiS, było odwoływanie się do poczucia straty.

W wypadku jednych był to bardziej żal za odebraną im przy Okrągłym Stole nadzieją, że wolna Polska będzie krajem uczciwym i prawym, w wypadku drugich – tęsknota za utraconym bezpieczeństwem socjalnym Peerelu. Jedni i drudzy odczuwali lęk przed pozostawianiem przy władzy sił politycznych kojarzonych z umową Okrągłego Stołu, widząc w nich postkomunistów czy liberałów, ale w każdym razie obcą, wrogą zwykłemu człowiekowi sitwę, realizującą swe interesy kosztem narodu.

Tegoroczna kampania wyborcza PiS powielała dokładnie założenia poprzedniej: wyborców mobilizowano lękiem przed powrotem oligarchów oraz przed prywatyzacją szpitali. Publikacja taśm Sawickiej, zapowiadającej kręcenie lodów na służbie zdrowia, i antyprywatyzacyjna reklamówka w poetyce zbliżonej do głośnego spotu o pustoszejącej lodówce miały ostatecznie połączyć w jedno wszystkie wcielenia wroga – liberała, oligarchę i złodzieja – i przechylić szalę na stronę PiS.

Po fakcie, powtórzę, nietrudno wskazać zasadniczą słabość takiej kampanii, ale jeszcze dwa tygodnie temu wszystko wskazywało, że skazana jest na sukces. Że frekwencja wyborcza wyniesie około 40 procent i przy tej frekwencji PiS wygra w stopniu wystarczającym, by rozkruszyć sfrustrowaną kolejną porażką Platformę i wyciągnąć z niej wystarczającą liczbę posłów do utworzenia rządu. Na to wskazywały wykonywane wówczas sondaże, i na to przygotowywali nas socjologowie, powtarzając, że wybory zawsze wygrywa w Polsce ten, kto wygra na wsi.

I tak by było, gdyby kampania Platformy pozostała w koleinach czarno-białych billboardów z „zasadami PiS”. Była to bowiem również kampania nakierowana na ściśle określony elektorat i oparta na straszeniu Kaczyńskimi jako zagrożeniem dla demokracji. Rzecz w tym, że na te strachy znaczna część społeczeństwa była niepodatna. Dla ludzi podpisujących się pod stwierdzeniem, że „czasami rządy silnego człowieka są lepsze od demokracji”, a taką opcję wybiera w badaniach 60 proc. ankietowanych Polaków, ewentualne złamanie przez CBA czy prokuraturę jakiegoś przepisu jest sprawą mało istotną, dopóki wierzą oni, że zrobiono to w słusznej sprawie.

Słabość elektoratu – użyjmy uwielbianego przez sprawującą nad nim rząd dusz gazetę – wykształciuchów, jego bezradność w starciu z „osobami starszymi, słabiej wykształconymi i z małych ośrodków” została już wielokrotnie udowodniona, PiS zatem kompletnie odpuściło sobie starania o jego przekonanie i nawet pogodziło się z ewentualną utratą tej części inteligencji, która poparła je poprzednio, kierując się niechęcią do postkomunistów oraz nadzieją na PO – PiS. Nie było to zaniedbanie, ale kalkulacja. Za priorytet uznała partia przejęcie głosów po Lepperze i Giertychu, a to wymagało umieszczenia na listach wyborczych ludzi dla wyborcy inteligenckiego bardzo trudnych do przyjęcia oraz sięgnięcia po odrażającą dla niego demagogię. Ponieważ wyborcy radiomaryjni mobilizują się w opozycji do michnikowszczyzny, PiS wręcz cieszyło się z ataków lewicowo-liberalnych mediów i prowokowało kolejne, mówiąc o ZOMO, nowym 13 grudnia czy przodkach w KPP. Premier zakładał zresztą, że gdy on do swojego elektoratu nie ma już (po zjedzeniu „przystawek”) żadnych konkurentów, głosy jego wrogów podzielą się między PO i LiD, i starał się pomagać lewicy w odebraniu Tuskowi jak największej ich liczby.

Nie wdając się w szczegółowe analizy roli, jaką odegrała w końcówce kampanii sprawa Sawickiej, jej łzy oraz poza uwiedzionej, trzeba wskazać, o co przede wszystkim rozbiły się opisane wyżej plany. Frekwencja tym razem nie wyniosła 40, ale ponad 53 proc. Te 13 procent to głównie ludzie, którzy nigdy wcześniej w wyborach nie brali udziału. PO zyskała w ten sposób aż 2,5 miliona głosów. Nie tylko tych, którzy dwa lata temu głosować jeszcze nie mogli, lecz przede wszystkim tych, którzy wcześniej tego robić nie chcieli. Po raz pierwszy młodzi wygrali przy urnach ze starymi, a duże miasta z prowincją. To bez wątpienia przełom w dziejach wolnej Polski.

Taka mobilizacja – i tu dochodzimy do sprawy niezwykle istotnej dla odpowiedzi na zadane w tytule pytanie – nie byłaby możliwa tylko za pomocą kampanii negatywnej. Nie wystarczyło przekonać młodych ludzi, że Kaczory są straszne. Trzeba było ich także przekonać, że PO zmieni coś na lepsze. Trzeba było, mówiąc krótko, dać tym ludziom nadzieję. Tego nie mógł zrobić Tusk zaciskający gniewnie usta i powtarzający za salonem zdarte w ostatnich dwóch latach lat oskarżenia o dzielenie ludzi i łamanie zasad demokracji. Natomiast mógł to zrobić Tusk uśmiechnięty, mówiący o drugiej Irlandii, lepszej przyszłości, nowych drogach i powrocie do kraju tych, którzy musieli wyjechać za chlebem.

Większość komentatorów tej kampanii przypisuje zwycięstwo Tuska jego sukcesowi w debacie z premierem. To nie do końca trafne, ważne było nie tyle wygranie debaty, co zaprezentowany w niej nowy wizerunek i retoryka szefa PO. By odwołać się (w ślad za Reaganem) do znanego filmu s. f., był to Tusk w wersji „nowa nadzieja”. Podobnie jak Kwaśniewski w roku 1995, powiększył swój elektorat, odwołując się z sukcesem do ludzi młodych i ich marzeń o lepszej przyszłości.

Między zwycięstwem Kwaśniewskiego przed 12 laty a obecnym sukcesem Tuska istnieje wiele podobieństw. Obaj skutecznie wybili przeciwnika z rytmu w czasie debaty, sprytnie łamiąc uzgodnione wcześniej zasady spotkania. Obaj wygrali też wizerunkiem polityka grzecznego w opozycji do wizerunku rywala jako awanturnika. Ale jest też zasadnicza różnica: Kwaśniewski został prezydentem, a Tusk premierem.

Od prezydenta Polacy wymagali niewiele, zwłaszcza po toczącym nieustanną wojnę ze wszystkimi Wałęsie. Miał zachowywać się godnie, reprezentować majestat Rzeczypospolitej za granicą, być sympatyczny i łączyć, zamiast dzielić, cokolwiek by ten zgrabny frazes miał oznaczać. Dlatego Kwaśniewski mógł zachować popularność nawet po kompletnej katastrofie swojej formacji politycznej. Wymagania Polaków wobec premiera są znacznie większe. Dodajmy naprawdę bez złośliwości, że zwłaszcza wobec premiera, który obiecał cud.

Zwycięstwo PO to właściwie pierwszy w dziejach III RP wypadek, by przekonująco wygrała formacja odwołująca się do haseł liberalnych. Trudno jednak zakładać, że istotnie oznacza to szerokie społeczne przyzwolenie na odkładane od lat w obawie przed związkowcami i protestami społecznymi reformy. Przywołując przykład Irlandii, Tusk przezornie nie wspominał, że u źródeł tamtejszego cudu leżały daleko idące wyrzeczenia – usankcjonowana umową społeczną zgoda na długotrwałe utrzymywanie się niskich płac i cięcie świadczeń społecznych. Uzyskanie takiej zgody w Polsce wydaje się, mówiąc delikatnie, dużo trudniejsze, niż zmobilizowanie kilku milionów obywateli przeciwko „państwu Kaczyńskich”. A gdyby nawet się to udało, mieszkańcy Irlandii w krytycznym dla jej transformacji okresie mieli znacznie mniejsze możliwości znalezienia sobie lepiej płatnej pracy w innych krajach unijnych.

Rząd Tuska stanie przed wszystkimi problemami, których Kaczyńscy rozwiązać nie zdołali albo z punktu ich rozwiązywania zaniechali w trosce o popularność. Niezreformowane finanse publiczne, ogromne koszty funkcjonowania i mała wydajność rozdętej machiny państwa, służba zdrowia przypominająca dziurawy worek, w którym bez pożytku znikną każde pieniądze, nieracjonalna struktura oświaty, niedoinwestowania nauka i szkolnictwo wyższe, paraliż sądów, utrudniający normalne funkcjonowanie gospodarki, i dławiąca ją biurokracja… To tylko kilka najważniejszych spraw. Tusk ma jednak także w ręku atuty. Jego partia zyskała gigantyczne pieniądze z budżetowej subwencji, koniunktura jest dobra, wzrasta poziom życia i zadowolenie ogółu obywateli, Zachód będzie dla nowego rządu zdecydowanie bardziej życzliwy…

Niektóre atuty są jednak nimi tylko z pozoru i na dłuższą metę mogą się okazać zagrożeniem. Do takich należy życzliwość mediów. Prywatne w dużej części zarzuciły wszelkie pozory bezstronności, angażując się w kampanię polityczną jako jej aktywne podmioty. A dokonanie przez Platformę, PSL i LiD – wzorem wszystkich poprzedników – desantu na media publiczne, oczywiście pod nieśmiertelnym hasłem ich odpolitycznienia, jest tylko kwestią czasu.

Tym razem gdy przed URM zjawią się pielęgniarki, Polska nie zobaczy płaczących, brutalnie potraktowanych i godnych współczucia kobiet, ale różnych mędrców gromiących personel medyczny, że przeszkadza w tak potrzebnej modernizacji kraju, i przypominających mu, że budżet nie jest z gumy. Nikt nie będzie PO po pięć razy dziennie wypominał „oczywistego i cynicznego kłamstwa”, że obiecywała nie brać pieniędzy z budżetu, tak jak bezustannie wytykano Kaczyńskiemu zapowiedź, że nie zostanie premierem przy bracie prezydencie.

To artyleria zdobywa teren, a piechota go tylko zajmuje – uczono mnie w wojsku. Jest wiele znaków, że dowódcami takiej właśnie artylerii, która naprawdę wygrała te wybory, roznosząc w puch Kaczorów, poczuli się w ostatnią niedzielę wpływowi macherzy od mediów. Ale to przecież nie Platforma jest partią ich marzeń. A w każdym razie nie taka Platforma, pod rządami której spełniłaby się prorokowana przez publicystę „Krytyki Politycznej” wizja: „IV Rzeczpospolita, wydanie drugie poprawione”.

Lewicowo-liberalne media prywatne i środowiska, które już szykują się do „uwalniania” TVP i Polskiego Radia, są zdeterminowane z jednej strony swoją ideologią, z drugiej bazą społeczną. Co do ideologii, wiadomo – wiernopoddańcze kopiowanie nowoczesności w wydaniu Zapatero, Schultza czy Cohn-Bendita. Co do bazy społecznej – stanowi ją przede wszystkim budżetówka. Ów hołubiony przez michnikowszczyznę wykształciuch, łechtany komplementami i zapewnieniami o swej szczególnej historycznej roli, to przecież nie menedżer ani japiszon z wielkiego koncernu, nie specjalista w typie zachodnioeuropejskim, ale przede wszystkim urzędnik, nauczyciel albo wykonawca jednego z zawodów ściśle kontrolowanych przez korporacje. Wbrew pozorom i powszechnemu mniemaniu jest to elektorat antymodernizacyjny. Gotów wspierać reformy retoryką, ale broń Boże nie wtedy, gdy miałyby one naruszyć jego własne interesy.

Czym zasłużył sobie na jego szczerą nienawiść Kaczyński? Twierdzę, że głośno podnoszone zarzuty o retoryce nienawiści, skłócaniu społeczeństwa etc. są wtórnym racjonalizowaniem prawdziwych przyczyn. A te tkwią nawet nie w genetycznej lewicowości ludzi, którzy zawsze żyli z pieniędzy podatników, ale przede wszystkim w podniesieniu przez Kaczyńskich ręki na interesy licznych grup zawodowych. Na feudalną hierarchię polskiej nauki, na równie feudalne zamknięcie korporacji prawniczych, na wpływy lobby ordynatorsko-profesorskiego etc.

Zakładam, że wyborcy, którzy rozstrzygnęli obecne wybory, zachowają decydujące znaczenie także w wyborach następnych. Donald Tusk i jego otoczenie są w tej chwili uparcie przekonywani przez lewicowo-liberalne media, że ta część elektoratu myśli to samo i tak samo reaguje jak czytelnicy „Gazety Wyborczej“ i „Polityki“. A co najmniej, że podlega ich sterowaniu. Sądzę, że to nieprawda, ale ponieważ ta grupa to typowa milcząca większość, Tusk prawdopodobnie tej perswazji ulegnie.

Praktycznie rzecz biorąc, uniemożliwi mu to zapowiedzianą modernizację kraju, bo nie ma co o niej marzyć bez rozbicia interesów potężnych lobby, przede wszystkim szeroko pojętego lobby urzędniczego. To ono właśnie tworzy ów przedziwny opór materii, o który rozbijają się wszelkie próby zmiany. Kaczyński, zdeklarowany etatysta, uwierzył, że odzyska sterowność państwa (o braku której szeroko i wnikliwie pisała profesor Staniszkis) dzięki wzmożonej kontroli i nominacjom dla swoich sprawdzonych ludzi. Przegrał. Tusk zapewne wierzy, że uruchomi mechanizmy pozytywnej selekcji, które stopniowo zmienią postkomunistycznych mandarynów w sprawny system świadczenia usług dla obywatela. Jeśli i on przegra, przegra wraz z nim cała Polska.

Symbolem rządów Kaczyńskiego jest dla mnie fakt, że z Ministerstwa Finansów wyprowadzono w kajdankach urzędników, którzy udzielali zwolnień podatkowych mafii, ale o zmianie prawa dającego im taką możliwość nikt nawet się nie zająknął. Miejsce wyprowadzonych zajęli inni, zapewne również po uważaniu zwalniający z obciążeń na rzecz państwa osoby i firmy, które czymś się im i ich mocodawcom zasłużyły.

Czy mogę wierzyć, że ekipa Tuska wyrzecze się tak wygodnego narzędzia do odwdzięczania się biznesowym przyjaciołom i sponsorom?Typowany dziś na ministra finansów Mirosław Gronicki, zanim pierwszy raz objął tę funkcję w gabinecie Belki, dużo mówił o skandalu, jakim jest brak nie tylko jasnych kryteriów decyzji podatkowych, ale nawet zasady, że urząd skarbowy musi wiążąco odpowiadać przedsiębiorcy, który zapyta o to, co mu wolno, a czego nie, odliczyć. Rzecz jest oczywista: nie może nie być przeżarty korupcją kraj, w którym każdego przedsiębiorcę można zgnoić tak, jak zrobiono to z Kluską, naliczając mu znienacka milionowe kary za fikcyjne należności sprzed lat, choć swego czasu tak mu właśnie kazał zinterpretować przepisy ten sam urząd! Gdy Gronicki został ministrem, już po kilku dniach od swoich postulatów odstąpił, wyjaśniając z rozbrajającą szczerością, że przekonali go do tego nowi podwładni.

Nie ma mowy o żadnym cudzie gospodarczym, żadnej prawdziwej i trwałej modernizacji bez likwidacji uznaniowości w wydawaniu przez administrację decyzji, bez uporządkowania procedur i kompetencji. Żadna siła polityczna dotąd nie odważyła się tego spróbować. Siłę partii buduje się przecież na liczbie swoich ludzi w tej właśnie urzędniczo-mandaryńskiej kaście. Jakiż polityk odważy się uderzyć we własne zaplecze?

Dobrze, załóżmy, że właśnie Tusk jest tym politykiem. Ale przecież rządzić będzie w koalicji z PSL, które jest całe emanacją tego systemu, i musi się ułożyć z SLD najprawdopodobniej bez formalnej koalicji, czyli płacąc za jego poparcie posadami dla postkomunistów w spółkach Skarbu Państwa i publicznych mediach.

Wprowadzenie jakichkolwiek rzeczywistych zmian będzie więc bardzo trudne. Zamiast się starać o nie, Tusk może pójść drogą z pozoru wygodniejszą – dać ludziom igrzyska, komisje śledcze, wypalanie żelazem i dekaczyzację. Bardzo głośno i intensywnie zachęcają go do tego lewicowo-liberalne media, przekonując, że tego właśnie chce cały naród, że zmiażdżenie Kaczyńskiego to pewny sposób na utrzymanie się przy władzy przez wiele kadencji. Ciekawe, że te same media na jednym oddechu obwieszczają triumfalnie, że Kaczyńskiego zgubił jego „agresywny“ styl uprawiania polityki, i właśnie do takiej polityki namawiają Tuska.

To nie głupota, to przebiegłość. Owszem, Polacy nie akceptują politycznego awanturnictwa, mściwości, wojen. Los Wałęsy przed dekadą, a Kaczyńskiego obecnie najlepszym dowodem. A zwłaszcza nie akceptują ich wtedy, gdy polityczne igrzyska mają zastępować rzeczywistą poprawę. Popchnięcie Tuska do eskalowania wojny z opozycją i prezydentem, gdy jednocześnie zostanie zablokowany w staraniach o jakąkolwiek realną zmianę, lewicowe media uważają zapewne za sposób na przepompowanie dzisiejszego elektoratu Platformy w lewo, tak jak swego czasu przepompowały elektorat UW do SLD.Prawdopodobnie się mylą. Jeśli młodzi wyborcy, którzy dali dziś władzę Tuskowi, rozczarują się, bo np. stwierdzą, że zamiast drugiej Irlandii znowu są tylko rozliczenia, po prostu zostaną w domu. A to otworzy drogę do powrotu do władzy, i to jeszcze silniejszej niż poprzednio, Kaczyńskim.

Po fakcie nietrudno wskazać, gdzie tkwił podstawowy błąd kampanii PiS: była całkowicie zwrócona do tej części elektoratu, która dotąd rozstrzygała o wyniku każdych kolejnych wyborów. Do ludzi, którzy czuli się w swoim państwie źle, którzy uważali się za pominiętych, skrzywdzonych i odrzuconych. Kluczem do ich serc, który w wyborach poprzednich udało się znaleźć PiS, było odwoływanie się do poczucia straty.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą