Po fakcie nietrudno wskazać, gdzie tkwił podstawowy błąd kampanii PiS: była całkowicie zwrócona do tej części elektoratu, która dotąd rozstrzygała o wyniku każdych kolejnych wyborów. Do ludzi, którzy czuli się w swoim państwie źle, którzy uważali się za pominiętych, skrzywdzonych i odrzuconych. Kluczem do ich serc, który w wyborach poprzednich udało się znaleźć PiS, było odwoływanie się do poczucia straty.
W wypadku jednych był to bardziej żal za odebraną im przy Okrągłym Stole nadzieją, że wolna Polska będzie krajem uczciwym i prawym, w wypadku drugich – tęsknota za utraconym bezpieczeństwem socjalnym Peerelu. Jedni i drudzy odczuwali lęk przed pozostawianiem przy władzy sił politycznych kojarzonych z umową Okrągłego Stołu, widząc w nich postkomunistów czy liberałów, ale w każdym razie obcą, wrogą zwykłemu człowiekowi sitwę, realizującą swe interesy kosztem narodu.
Tegoroczna kampania wyborcza PiS powielała dokładnie założenia poprzedniej: wyborców mobilizowano lękiem przed powrotem oligarchów oraz przed prywatyzacją szpitali. Publikacja taśm Sawickiej, zapowiadającej kręcenie lodów na służbie zdrowia, i antyprywatyzacyjna reklamówka w poetyce zbliżonej do głośnego spotu o pustoszejącej lodówce miały ostatecznie połączyć w jedno wszystkie wcielenia wroga – liberała, oligarchę i złodzieja – i przechylić szalę na stronę PiS.
Po fakcie, powtórzę, nietrudno wskazać zasadniczą słabość takiej kampanii, ale jeszcze dwa tygodnie temu wszystko wskazywało, że skazana jest na sukces. Że frekwencja wyborcza wyniesie około 40 procent i przy tej frekwencji PiS wygra w stopniu wystarczającym, by rozkruszyć sfrustrowaną kolejną porażką Platformę i wyciągnąć z niej wystarczającą liczbę posłów do utworzenia rządu. Na to wskazywały wykonywane wówczas sondaże, i na to przygotowywali nas socjologowie, powtarzając, że wybory zawsze wygrywa w Polsce ten, kto wygra na wsi.
I tak by było, gdyby kampania Platformy pozostała w koleinach czarno-białych billboardów z „zasadami PiS”. Była to bowiem również kampania nakierowana na ściśle określony elektorat i oparta na straszeniu Kaczyńskimi jako zagrożeniem dla demokracji. Rzecz w tym, że na te strachy znaczna część społeczeństwa była niepodatna. Dla ludzi podpisujących się pod stwierdzeniem, że „czasami rządy silnego człowieka są lepsze od demokracji”, a taką opcję wybiera w badaniach 60 proc. ankietowanych Polaków, ewentualne złamanie przez CBA czy prokuraturę jakiegoś przepisu jest sprawą mało istotną, dopóki wierzą oni, że zrobiono to w słusznej sprawie.