Jimi Hendrix, Janis Joplin, Jimi Morrison, Elvis Presley, John Lennon, Freddie Mercury, Kurt Cobain. A teraz Michael Jackson. Różne osobowości, nieporównywalny dorobek. Zyskali rzekomo nieśmiertelną sławę, oddając życie. Święci przeklęci. Ofiary złożone na ołtarzu popkultury.
Kiedyś na okładkach płyt winylowych drukowano ostrzeżenie, że przegrywanie muzyki zabija ją. Pisano tak, bo fonografia traciła tantiemy. Show-biznes potrafił o nie dbać. Nie może jednak zaradzić temu, że jest zabójczy dla tych, z których żyje. Morduje bezkarnie. Wszyscy o tym wiedzą. I nic. Dlatego czas rozważyć, czy płyty nie powinny być opatrzone ostrzeżeniem podobnym do tego na pudełkach papierosów. Że muzyczna kariera i stanowiące jej część uwielbienie fanów bywają dla idoli śmiertelne w skutkach.
[srodtytul]Aureola idola[/srodtytul]
Coraz większe spustoszenie, jakie sieje popkultura, sprawia, że jej toksycznym fenomenem interesują się już nie tylko socjologowie, ale też najwybitniejsi artyści z dziedzin, wydawałoby się, najodleglejszych. Obserwując ją z dystansu, mają więcej do powiedzenia.
Krystian Lupa szukał przez wiele lat odpowiedzi na najważniejsze pytania współczesności m.in. w „Braciach Karamazow” i „Mistrzu i Małgorzacie”. Zderzał przewrażliwione jednostki z aurą totalitaryzmu, pokazywał transmutacje duchowości i moralności. Dwa ostatnie spektakle Lupy poświęcone Andy’emu Warholowi („Factory 2”) i Marilyn Monroe („Persona”) dowodzą, że mamy do czynienia z nowym typem totalitaryzmu.