Estonia czeka jeszcze na swoje odbicie od dna. Tu podobnie jak siedem lat temu w Argentynie rząd zdecydował się na daleko idącą redukcję płac. Na razie mniejszą niż 13-procentowe cięcia za rządów męża pani Kirchner, ale wiele rozwiązań jest uderzająco podobnych. Włącznie z namawianiem rodziców, żeby wzięli na siebie większą odpowiedzialność w edukowaniu dzieci w czasach, kiedy rząd ma kłopoty z wypłacaniem pensji nauczycielom. Rząd w Tallinie podniósł już próg swoich liniowych podatków z 18 proc. na 20 proc. Stara się za wszelką cenę utrzymać deficyt na poziomie 3 proc. i wejść do strefy euro w 2011 roku. W tym roku różnica między wydatkami a wpływami wyniesie 3,7 proc. Rząd ma jednak nadzieję, że UGW (Unia Gospodarcza i Walutowa) widząc ogromny wysiłek Estonii i doskonałą strukturę finansów publicznych przymknie oko na odchylenia.
Na pewno tak będzie, jeżeli porówna ją z Polską. Krajem, który mieni się „zieloną wyspą europejskiej gospodarki”, a przyjmuje deficyt na poziomie 3,8 proc., czyli większy niż Estonia pogrążona w katastrofie. Oczywiście są gorsi. Jest Japonia, są Włochy ze 100-proc. deficytem. Są Węgry, które dawno przestały marzyć o wzroście gospodarczym. Ale jak wytłumaczyć nasze 72. miejsce w rankingu przyjazności państwa dla gospodarki?
Estonia nie ustępuje. Redukuje zatory biurokratyczne, zapowiada kolejne cięcia wydatków, w tym wynagrodzenia dla wszystkich rządowych pracowników. Dewaluacja korony i zwiększenie deficytu budżetowego ulżyłyby rządowi i na krótką metę ułatwiły życie politykom. Ale byłaby też gwoździem do trumny zaufania zagranicznych firm. Większość kredytów, podobnie jak w Polsce, Estończycy zaciągali w obcych walutach. Spadek wartości korony, a co za tym idzie zarobków, naraziłby zachodnie banki na miliardowe straty, albo co gorsza spowodowałby pojawienie się euro jako waluty w drugim obiegu.
Estonia wzięła kryzys na klatę. Przeprowadzając coś, co ekonomiści nazywają wewnętrzną dewaluacją, a my powiedzmy sobie wprost – zgodą na zubożenia własnego społeczeństwa poprzez redukcję płac.
[srodtytul]Wystarczy nie szkodzić[/srodtytul]
Politycznie jest to trudne do wykonania, ale w końcu od czego są politycy. We wszystkich krajach, które w ostatnim dziesięcioleciu otrząsnęły się z kryzysu, politycy wiedzieli, po co są. Zarówno Korea Południowa w latach 1997 – 1998, jak i Brazylia w 1999 roku zaczęły od opanowania deficytu za pomocą wewnętrznej dewaluacji. Programu drastycznych wyrzeczeń i oszczędności, które chroniły z trudem ściągnięty do kraju kapitał. Następnie starały się akumulować jak największe rezerwy w zagranicznych walutach.
Prezydent Nestor Kirchner oficjalnie odżegnywał się od rad MFW i pomysłów waszyngtońskich liberałów. Sam lewicujący peronista żądał anulowania miliardowych kredytów. Niemniej jego zdyscyplinowana polityka fiskalna, obrona własności prywatnej nawet tych, którzy w 2001 r. porzucili swoje przedsiębiorstwa, została nagrodzona przez MFW stabilizacyjnymi kredytami. „Kapitalizmu nie trzeba lubić, wystarczy mu nie szkodzić” – pisał Friedman. Nie wiem, czy Kirchner czytał Friedmana, czy podobnie jak charyzmatyczny prezydent Brazylii Lula da Silva rozumiał, gdzie w polityce kończy się retoryka, a zaczynają twarde prawa ekonomii. Lula, zajadły przecież wróg liberalizmu, na przekór głoszonym przez siebie socjalistycznym hasłom, pilnuje podstawowych wolności rynkowych, dyscyplinuje budżet i naprawia finanse publiczne. Co ostatnio najlepiej oddaje wzrost światowych ratingów Brazylii. Okazało się politycznie możliwe.
Estonia raz już udowodniła, że potrafi czynić polityczne cuda. Podczas rosyjskiego kryzysu finansowego w 1998 r., kiedy straciła połowę wpływów z eksportu, zacisnęła pasa i przebudowała strukturę handlu. Dziś znowu tnie wydatki i szuka rozwiązań. Wędrując z miasteczka do miasteczka nie widzi się tu oczywistych oznak kryzysu. Na poboczach równo przycięta trawa, wysprzątane ulice, choć wiele z tych prac nie wykonuje już gmina tylko prywatne osoby. Sami z siebie. Kolejno sąsiedzi w okolicach Rakvere biorą dyżury przy sprzątaniu poboczy. Pazurami wbili się w nową rzeczywistość i robią wszystko, żeby nie stracić raz zdobytego standardu. Estonia pozostaje jedną z najbardziej konkurencyjnych gospodarek świata. Według Instytutu Frasera, mierzącego stopień wolności gospodarczej, plasuje się dziś na 11. miejscu. Mimo olbrzymich kłopotów sektora finansowego, ekonomiści dają Estonii nadzieje na szybki powrót do elity europejskich ekonomii.
Jeżeli dziś w Argentynie prezydent Cristina Kirchner traci popularność, to nie za sprawą twardej polityki monetarnej męża i głębokich wyrzeczeń. Pani prezydent postanowiła iść na skróty. Odcinać kupony od sukcesów gospodarczych ostatnich lat i jak przystało na socjalistkę odbierać bogatym i dawać „masom”, które trzymają klucz do wyniku wyborów. Państwo nacjonalizuje dziś kolejne branże gospodarki od energetyki po ciężki przemysł. Nakłada podatki na farmerów eksportujących zboże, konfiskuje prywatne fundusze ubezpieczeniowe, podnosi podatki od zarobków powyżej średniej krajowej.
Efekt jest przeciwny. Prezydentura słabnie, gospodarka się ślimaczy. Nie udało się odbudować rynku kredytów mieszkaniowych. Większość transakcji wciąż prowadzonych jest w gotówce, mimo że peso się ustabilizowało. Argentyńczycy mądrzy doświadczeniem ostatnich kryzysów wiedzą, że nie tędy droga. W miarę, jak spada poparcie i nasila się krytyka „kirchnerismo”, pani prezydent zwiększa presję na niezależne media. Z jednej strony nasyłając prokuraturę na naczelnego prawicowego dziennika „Clarin” i forsując swoją wersję ustawy o mediach, a z drugiej strony oferując pokornym wydawcom subsydia w postaci rządowych reklam.
Argentyńczycy mogą się pocieszać, że wkrótce wybory i szansa na przywrócenie władzy liberałom. A my? No cóż, ponoć to już są rządy liberałów.