Piotr Zaremba o szukaniu nowego modelu dla polityki prawicy

Nawet jeśli przestrzeń zmian w polskiej polityce jest coraz mniejsza, to nie jesteśmy w stanie przewidzieć, kto i pod jakimi sztandarami zechce zmieniać rzeczywistość

Publikacja: 04.12.2010 00:01

Piotr Zaremba o szukaniu nowego modelu dla polityki prawicy

Foto: Rzeczpospolita, Janusz Kapusta JK Janusz Kapusta

Potrzebny jest nowy Roman Dmowski – zawyrokował Rafał Ziemkiewicz w ostatnim numerze „Plusa Minusa”. Kilkadziesiąt lat temu Jerzy Giedroyć narzekał, że polską polityką zawładnęły dwie trumny: Piłsudskiego i Dmowskiego. Dziś jeszcze wielu komentatorów lubi się bawić, snując analogie między obecnymi liderami politycznymi i bohaterami wydarzeń międzywojnia.

Ale Ziemkiewicz zdaje się serio nawoływać do odrodzenia etosu dawnej endecji. Sam zresztą dowiódł sympatii dla tej tradycji, udając się na tegoroczny Marsz Niepodległości.

[srodtytul]Nie delegalizuję, ale…[/srodtytul]

Zacznę od sporu czysto historycznego. Jestem za tym, aby czcić pamięć polityków przedwojennej endecji jako współtwórców niepodległości. Drażnią mnie hece przy pomniku Romana Dmowskiego, który dobrze reprezentował nas w paryskich negocjacjach. Odrzucam historyczną delegalizację wielkiego ruchu politycznego z powodu niesympatycznych cech jego ideologii i praktyki. Amerykański prezydent Woodrow Wilson jest w narodowym panteonie USA, pomimo nie tylko jego sympatii dla segregacji rasowej Murzynów, ale wkładu w zahamowanie aspiracji tej rasy. Po prostu Amerykanie rozumieją, co to historyczny kontekst, i nie podporządkowują go bieżącej politycznej poprawności.

Ale to tyle i tylko tyle. Nie sposób jest, jak robi to Ziemkiewicz, sprowadzić patologie endeckiego myślenia i działania do „późnych aberracji” wyzierających z powieści Dmowskiego. Antysemityzm był ważnym składnikiem ideologii i praktyki tego obozu jeszcze przed pierwszą wojną światową. O tym, że po tej wojnie stał się wytrychem w znacznej mierze objaśniającym świat, można się przekonać, zaglądając do endeckich gazet, i to tych z lat 20. Zresztą nie tylko antysemityzm. Endecy weszli w dwudziestolecie międzywojenne z dwoma szkodliwymi przekonaniami. Że reprezentują polski naród w stopniu daleko większym niż inne ruchy polityczne, co prowadziło do takich awantur jak ta z odmawianiem prawomocności wyboru Narutowiczowi. I że ich zadaniem jest maksymalne hamowanie wszelkich, nawet kulturowych, aspiracji innych narodowości, co w państwie z jedną trzecią mniejszości stawało się źródłem problemów. Można to zrozumieć: młoda państwowość musiała być bardziej egoistyczna. Ale sprowadzone do coraz bardziej kostniejącej ideologii oba przekonania stawały się obciążeniem.

Śledząc kolejne próby przystosowania myśli endeckiej do naszych czasów (znakomitym przykładem były tu poszukiwania Aleksandra Halla z lat 70. i 80.), widać w nich, przy bardzo szlachetnych intencjach, sporą dawkę chciejstwa. Najłatwiej dawało się adaptować to, co wynikało z kontekstu chwili i było z natury przejściowe. Nikt nie odmówi endecji zasług w organizowaniu wielkiej akcji narodowego uświadamiania w czasach zaborów. To jednak tradycja niekontrowersyjna i trudno twierdzić, że czysto endecka. Nie można nie docenić zalet geopolitycznego myślenia Dmowskiego. Rzecz w tym, że każda epoka ma swoją geopolitykę.

[srodtytul]Pułapka narodowego egoizmu[/srodtytul]

Nawet ogólne założenia endeckiej myśli politycznej jawią się jako kontrowersyjne. Choćby podniesiony do rangi dogmatu „narodowy egoizm”. Zakładał on, że stosunki między narodami rządzą się inną logiką niż stosunki między jednostkami. W tym pierwszym przypadku moralność nie miała zastosowania. Była w tym polemika z liberalnym humanizmem, którego Dmowski nie cierpiał, ale też z fundamentalnymi zasadami religii, zwłaszcza katolickiej, zakładającej uniwersalizm i niegodzącej się na wyłączanie spod zasad moralności czegokolwiek. Polski Kościół w warunkach międzywojennych Dmowski sobie w znacznej mierze podporządkował, a w każdym razie traktował go instrumentalnie. Ale czy tak mogłoby być dzisiaj?

Po doświadczeniach drugiej wojny światowej zasady „narodowego egoizmu” dopraszają się co najmniej licznych wyjątków. Są sztukowane choćby, skądinąd stosowaną wybiórczo, filozofią praw człowieka. Bywają też przesłaniane potężną dawką hipokryzji, która jest jednak hołdem składanym cnocie. Nie są zresztą uniwersalną receptą na cokolwiek. Kto bowiem dysponuje wzorcem z Sevres narodowego interesu? Czy polityka wschodnia Lecha Kaczyńskiego była przejawem szaleńczego romantycznego altruizmu, czy dyktowała ją bardziej skomplikowana kalkulacja na neutralizację Rosji? Będę twierdził, że bardziej to drugie. A jednak wysiłki, aby wspierać Ukrainę, a nawet Gruzję słabo pasowały do endeckiej tradycji, która kazała po pierwszej wojnie światowej raczej podzielić Kresy między Polskę i czerwoną Rosję, niż pomagać tamtejszym narodom. A to tylko jeden przykład.

Naturalnie mogę znaleźć przyczyny, dla których warto sięgnąć po endecką mitologię, ufryzowaną na współczesne potrzeby. Gdyby zderzyć świat przedwojenny z dzisiejszymi wysiłkami środowisk liberalno-lewicowych, aby podważyć lub osłabić moc pojęcia „patriotyzm”, okazałoby się, że nawet ówcześni socjaliści jawią się nam jako „narodowcy”. Widzą bowiem sens obrony interesu wspólnoty, nawet jeśli pojmują go nieco inaczej niż endecy. Tym bardziej dotyczy to piłsudczyków, konserwatystów, ludowców. Tyle że w dobie debat o patriotyzmie tradycja endecka wydaje się najbardziej wyrazista, więc przydatna do nawiązań.

Takie podejście do sprawy skażone jest jednak niebezpieczeństwem. Wystarczy, powtórzę, sięgnąć do przedwojennych gazet, aby sprowadzić tę tradycję do karykatury. Nieprzypadkowo zresztą ośmieszała się ona na wszelkie sposoby sama. Dzisiejsi epigoni endecji albo kończyli jako obsesjonaci tropiący żydowskie nazwiska adwersarzy, albo kult krzepy prowadził ich, jak Romana Giertycha, do obozu faktycznie najsilniejszych – w tym przypadku PO.

W poszukiwaniach Ziemkiewicza widzę jeszcze inny sens. Po pierwsze, jest to poszukiwanie może nie ideologii, tylko po prostu myśli politycznej. Dmowski byłby tu wzorem nie tyle we wszystkim, co pisał, ile w metodzie, jaką się posługiwał. Po drugie nie da się ukryć, że był to polityk krytyczny wobec polskości i Polaków. Pokazujący, że patriotyzm nie musi oznaczać roztkliwiania się nad samym sobą. Także w tym przypadku nie wszystko w tym krytycyzmie budzi dziś sympatię i chęć naśladowania – jako słabość odbierał na przykład wszelkie odruchy solidarności między nacjami. Ale jako ogólnikowe wezwanie do pracy nad sobą zamiast samozachwytu – to być może dobra lekcja, zwłaszcza dla polskiej prawicy.

[wyimek]W zderzeniu z dzisiejszymi wysiłkami środowisk liberalno-lewicowych, aby podważyć pojęcie „patriotyzmu”, nawet przedwojenni socjaliści jawią się nam jako „narodowcy”[/wyimek]

Warto tu zauważyć fenomen. Dzieje Polski bywają przedstawiane jako wieczny pęd ku wolności, często bałaganiarskiej, wręcz warcholskiej. A przecież dwaj główni bohaterowie dwudziestolecia: Piłsudski i Dmowski, uosabiali raczej skłonność ku czemuś przeciwnemu: większej społecznej dyscyplinie, uzasadnianej na różne sposoby.

Naturalnie ten antywolnościowy rys ich działalności, niekoniecznie zresztą sympatyczny i do mechanicznego powielania, był po części związany z tendencjami występującymi w całej Europie. Kryzys liberalizmu i parlamentaryzmu był wtedy czymś przemożnym. Ale nie twierdźmy, że przyszłość Polski jest w jakiś niezmienny sposób zdeterminowana. Wystąpienia najwybitniejszych postaci nastawione były przecież na to, aby narodowy determinizm przełamać.

[srodtytul]Mieliśmy Kaczyńskiego[/srodtytul]

I tu dochodzimy do współczesnej diagnozy Ziemkiewicza, z którą zgadzam się bardziej, niż z fryzowaniem endecji. Publicysta przedstawia nasze życie publiczne jako permanentne zderzenie dwóch skrajności: jałowego pragmatyzmu obozu PO i „wariackiego patriotyzmu” PiS. „Dmowszczyzna”, cokolwiek by znaczyła – dla Ziemkiewicza to przede wszystkim troska o interes własnego narodu w narastającym europejskim zamęcie – miałaby być receptą na przełamanie tego impasu.

Ale stan dzisiejszy nie jest stanem permanentnym. Będę się upierał, choć to teza wysoce niepopularna, że kandydatem na współczesnego przywódcę o osiągnięciach wykraczających poza doraźne politykowanie był przez lata Jarosław Kaczyński. Przywódcą dającym się porównać do Dmowskiego. Mimo że lider endecji wyrastał od pewnego momentu z zakorzenionego ruchu społecznego, Kaczyński zaś, według słów Adama Michnika (które w rozmowie ze mną przywołał Ludwik Dorn), „zrobil coś z niczego, aby walczyć przeciw wszystkim”. Tym czymś z niczego były jego kolejne partie wyrastające na pustyni społecznego zniechęcenia i braku politycznych tradycji w Polsce postkomunistycznej.

Naturalnie cele Kaczyńskiego były w znacznej części całkiem inne niż Dmowskiego. Nawet jeśli Tomasz Jastrun czy Ireneusz Krzemiński upierają się, że PiS to współczesna reinkarnacja endecji (bo przecież nie lubią jednego i drugiego). Jego naczelnym motywem było zbudowanie silnego państwa wolnego od postkomunistycznych patologii, których obciążający wpływ dostrzegał ostrzej niż jego polityczni konkurenci. Ów nacisk na mocny organizm państwowy łączyłby go bardziej z Piłsudskim niż z Dmowskim, gdyby nie to, że to analogie wydumane – całkiem inne czasy i wyzwania.

Zwłaszcza w latach 2000 Kaczyński lub może raczej Kaczyńscy zaczęli się zajmować również tym, czego oczekiwałby od państwowego przywódcy Ziemkiewicz. Uznali, że Polska we współczesnym koncercie mocarstw ma szansę tylko wtedy, gdy zacznie się w polityce europejskiej rozpychać i grać ponad własne możliwości, a przynajmniej na ich pograniczu. Swoje intuicje próbowali realizować szczególnie po roku 2005, gdy mieli realny wpływ na rządy.

[wyimek]Gdyby próbować wymierzyć wpływ Kaczyńskiego, nawet pozostającego w opozycji, na różne decyzje państwa, jest on mimo wszystko znacznie bardziej spełnionym politykiem niż Dmowski[/wyimek]

W swojej wieloletniej karierze obecny prezes PiS sprzymierzał się z emocjami „wariackich patriotów”, wierzących że Polska jest w mocy dawnych agentów, ale sam nim nie był. Jego opisy społecznych patologii były precyzyjne, nawet jeśli przerysowane w publicznych wystąpieniach. Co więcej, Kaczyński nie był też wyznawcą krzykliwej polskości, widział ograniczenia własnego narodu, chciał go zmieniać. W tym sensie przypominał nie tylko Dmowskiego, ale i reprezentantów innych tradycji, na przykład krakowskich stańczyków.

Tyle że próbował godzić ich krytyczne intuicje z sojuszem z rozmaitymi nurtami kontestatorskimi: antykomunistycznym republikanizmem, socjalnym buntem, nawet odruchami nacjonalistycznymi. Bo sądził, że „grupy panowania”, jak dopiero co określił wpływowe środowiska zainteresowane słabością polskiego państwa, są nazbyt silne, aby pozwoliły mu wygrać w otwartej chłodnej debacie.

[srodtytul]Kto Sarmata, kto reformator?[/srodtytul]

Pod koniec roku 2005 Jan Rokita reprezentujący przegrany wtedy obóz Platformy dokonał efektownego porównania. Wojnę PO z PiS przedstawił jako starcie dwóch osiemnastowiecznych obozów: modernizacyjnych reformatorów z sarmackimi buntownikami. Ta analogia wydała mi się wtedy nazbyt prosta. Państwo Kaczyńskiego posługiwało się patriotycznym frazesem i gestem, ale chciało łamać przywileje silnych i możnych i w tym sensie było zaprzeczeniem anarchicznego sarmatyzmu. Czy robiło to skutecznie, to inna sprawa, ale próbowało.

Z kolei PO zrozumienie dla modernizacyjnej roli państwa zgubiła w dużej mierze wraz z Rokitą. To jej wizja ucieczki od realnej władzy po roku 2007 jawiła mi się jako spełnienie ideału „złotej szlacheckiej wolności”. Rząd, który nie może nawet spytać prokuratorów o toczone przez nich śledztwa, prezentował się w polskich warunkach jako zrealizowany model „nie rządu”.

Rokita wrócił do swoich metafor raz jeszcze – po tragedii smoleńskiej w 2010 r. Przewidywał wtedy wielki triumf sarmackiego mitu nad stańczykowskim konkretem. I z pokorą uznawał, że tak być powinno. Do triumfu nie doszło, nie było nań miejsca w Polsce zdominowanej już przez pragmatyczną popkulturę, a jednak słowa Rokity okazały się prorocze. Opłakiwaliśmy wtedy jeszcze stańczykowskich państwowców typu Władysława Stasiaka. I obserwowaliśmy, jak obóz PiS rzeczywiście się pogrąża – z krótkim antraktem na potem potępioną kampanię prezydencką – w odmętach mitu.

[srodtytul]W niewoli mitu[/srodtytul]

Był to mit romantyczny. Dedykuję to wszystkim tym, którzy widzą w PiS nową endecję, Dmowski romantyzmu nie cierpiał, uważał za obciążenie. Wspólnota wolnych Polaków, którą podrzucił PiS poeta Jarosław Marek Rymkiewicz, nie jest krzepką wspólnotą biologiczną. Jest wspólnotą romantyczną, odwołującą się do wspólnych celów, do abstrakcyjnego idealizmu. Nie zmienia to faktu, że ten mit uczynił z PiS wspólnotę na wskroś antypolityczną. Zdolną do najbardziej dramatycznych gestów zespalających „swoich”, ale odpychających całą resztę. Oświadczenie Rymkiewicza, że kto jest przeciw PiS, jest przeciw niepodległości Polski, to nie przypadek. W innej wypowiedzi poeta snuł rozważania na temat tego, że jedynie ci, którzy poparli w wyborach prezydenckich Kaczyńskiego, mogą pretendować do miana Polaków.

Za szokujący można uznać swoisty akces Kaczyńskiego do poetyckich tez Rymkiewicza. Na przykład „Samuel Zborowski” to pochwała anarchicznego magnata buntującego się przeciw władzy króla. Po przełożeniu tych tez na język współczesnej polityki oznacza to wyrzeczenie się silnego antyoligarchicznego państwa. Naturalnie, takie proste przełożenia literatury na polityczny program wydają się przesadne, niemniej dzisiejszy PiS zwiera szeregi w obronie przed platformerskim państwem według wzorców sarmackiego pospolitego ruszenia. W retoryce i zachowaniach Kaczyńskiego trudno się już doszukać klasycznej polityki według Dmowskiego czy kogokolwiek.

[srodtytul]Jednak mają rację[/srodtytul]

Trudno mieć pretensje do wyborców PiS, że wyrzekają się politycznego myślenia, że przywiązują się do roli wyłącznie ofiary, że zachwalają swojego lidera jako kogoś, kto nie nagnie się do recept współczesnej polityki, a przyczyn kolejnych porażek szukają w mitach (ostatnio sfałszowanych wyborów), nigdy w sobie. Że na każdym internetowym forum zastygają coraz mocniej w cierpiętnictwie.

To toksyczna reakcja na nieustanną stygmatyzację ze strony mainstreamu, na inwektywy Władysława Bartoszewskiego i przekonanie najgłupszego didżeja, że jest przedstawicielem lepszego świata niż „pisowskie bydło”. Także odreagowanie smoleńskiej historii, która wręcz prowokuje do heroizacji siebie i demonizowania przeciwników. Zresztą obóz kontestacji był od początku na romantyzm skazany. Ktoś, kto sprzeciwia się postkomunistycznemu ciasnemu pragmatyzmowi, musi sięgnąć po narodowe powstania łącznie z AK. Problem w proporcjach i w nastawieniu samego lidera, który w ostateczności ten obóz prowadzi.

Kaczyńskiemu zawsze trudno było układać się ze światem demokratycznej polityki. Żarliwa wiara w to, że ma stuprocentową rację, prowadziła do twardszego niż w przypadku innych polityków odmawiania prawomocności innym poglądom. Coraz bardziej apodyktyczny charakter utrudniał mu układanie się z kolegami z własnej partii, nawet tak bliskimi, jak Ludwik Dorn. Jego kłopoty biorą się z różnych przyczyn, także z upartego odrzucania reguł postpolityki (od których ważniejsza jest prawda), także z cech osobistych, które każą mu eliminować z otoczenia ludzi młodszych i bardziej samodzielnych i patronować reszcie w roli coraz sroższego wujaszka.

Ale romantyczny mit pozwala przeciąć te wszystkie dylematy za jednym zamachem. W polityce pojmowanej jako krucjata wolnych Polaków dopuszczalne są wszelkie metody, które w normalnej polityce demokratycznej by nie przeszły. W tym sensie Kaczyński idzie w ślady Piłsudskiego i Dmowskiego, którzy normalnymi demokratycznymi liderami nie byli. Aczkolwiek można odnieść wrażenie, że nawet i oni trzymali się ziemi bardziej niż on. Zwłaszcza że mieli do dyspozycji potężne obozy, a nie garstkę zapatrzonych wyznawców.

Naturalnie można podejrzewać, że gdyby nie Smoleńsk, więc także gdyby nie osobista tragedia lidera, ta przemiana nie byłaby tak gwałtowna i definitywna. Niezależnie jednak od okoliczności celem Kaczyńskiego stała się dziś obrona 20 – 25-procentowej niszy. Z własnymi mediami nieprowadzącymi żadnego dialogu ze światem zewnętrznym. Z własnymi intelektualistami, którzy zamienili krytyczny osąd rzeczywistości na nawyk uzasadniania nieomylności lidera.

Dmowski czy Piłsudski potrafili obrzucać obelgami przeciwników, ale, podkreślmy, w warunkach polityki nie całkiem demokratycznej grali w jakiejś mierze o całość, chcieli pozyskać jak najliczniejszych. Zwolennicy PiS w demokratycznych realiach oburzają się, gdy politolog Radosław Markowski zgłasza demagogiczny pomysł segregacji Polaków na dwa społeczeństwa, ale tak naprawdę pogodzili się już dawno – ustami na przykład Rymkiewicza – z podobnym podziałem.

A zarazem, i tu wyraża się największy paradoks tej nowej sytuacji, w wielu sprawach wciąż mają rację. Ich podejrzliwość wobec grząskiego bagna współczesnej postpolityki wydaje się uzasadniona. Ich wiara w wiele diagnoz Kaczyńskiego nie straciła na aktualności, nawet jeśli on sam odwołuje się do nich już tylko incydentalnie, jako do wymiennych haseł. Jeśli Ziemkiewicz poszukuje zaczynu dmowszczyzny rozumianej jako ruch na rzecz narodowego interesu, powinien poszukać właśnie tam. Tylko że ich intuicje nie przełożą się na konkret, nie odcisną piętna na społecznej rzeczywistości. Na przykład dawne przekonanie, że Polska powinna licytować wysoko, utrwaliło się w postaci śmieszącej wszystkich poza gorliwymi wyznawcami retoryki Anny Fotygi. I tak jest ze wszystkim.

[srodtytul]Inna Platforma, inna dmowszczyzna[/srodtytul]

Czy można było tego zaczynu szukać gdzie indziej? W latach 2002 – 2006 nawet w zastępach członków i zwolenników Platformy. Donald Tusk, polityk zręczny i inteligentny, zdawał się mieć moc łączenia nowoczesnej formy z tradycyjną treścią. Zdawał się umieć pogodzić liberalizm z narodowym interesem.

To pod jego patronatem Jan Rokita szukał równowagi między silnym państwem a wolnym (i wolnorynkowym) społeczeństwem. To pod jego skrzydłami zapomniany dziś trochę Jacek Saryusz-Wolski próbował bronić polskiego narodowego interesu za pośrednictwem wzmacnianych europejskich instytucji, co niektórzy publicyści zachwalali jako szczególną odmianę nowoczesnej dmowszczyzny. Czułe na modernizacyjną nowomowę japiszony miały być w teorii mięsem armatnim jakiejś wizji silnej Polski w Europie. Tak jak po stronie Kaczyńskiego zbuntowani związkowcy czy broniący swojej godności pobożni parafianie.

Dziś z tej utopii niewiele pozostało. Na skutek realiów: traktat lizboński nie okazał się na przykład dobrym narzędziem dla endeckiej walki o polskie interesy, ale przykrywką dla większej jeszcze dominacji mocarstw. Usytuowanie Polski w świecie stwarza dziś mniej, a nie więcej możliwości prowadzenia podmiotowej polityki. Ale była to po części także świadoma decyzja Tuska. Zmarginalizował i Rokitę, i Saryusza-Wolskiego, a uzyskawszy władzę, najczęściej traktował ją jako okazję do drobnych targów z rzeczywistością. Stając, jak to określa z przesadą, ale przecież słusznie Dorn, na pozycjach „apaństwowych”.

Przykład wielkiej kariery Kaczyńskiego pokazuje, że w polskich warunkach można jednak było wybić się na polityczną niepodległość. Rzucać wyzwanie potężnym grupom interesów i nawet wygrywać. Gdyby próbować wymierzyć wpływ Kaczyńskiego, nawet pozostającego w opozycji, na różne decyzje państwa, jest on mimo wszystko znacznie bardziej spełnionym politykiem niż Dmowski. Ten pozostał po roku 1926 poza głównym nurtem zdarzeń. Inna sprawa, że dziś lider PiS rezygnuje z wpływu w dużej mierze na własne życzenie.

Przykład epizodu „innej Platformy” pokazuje z kolei, że nawet jeśli przestrzeń zmian w polskiej polityce jest coraz mniejsza, to nie jesteśmy w stanie przewidzieć, kto i pod jakimi sztandarami zechce zmieniać rzeczywistość. Nie jest też prawdą, że brak nam utalentowanych polityków. Tyle że tym najlepszym czasem nie sprzyjają okoliczności lub brakuje pewnych cech charakteru. I w tym sensie potrzeba nowego Dmowskiego. Nawet jeśli do tradycji endeckiej będzie on odczuwał, tak jak ja, niechęć.

Potrzebny jest nowy Roman Dmowski – zawyrokował Rafał Ziemkiewicz w ostatnim numerze „Plusa Minusa”. Kilkadziesiąt lat temu Jerzy Giedroyć narzekał, że polską polityką zawładnęły dwie trumny: Piłsudskiego i Dmowskiego. Dziś jeszcze wielu komentatorów lubi się bawić, snując analogie między obecnymi liderami politycznymi i bohaterami wydarzeń międzywojnia.

Ale Ziemkiewicz zdaje się serio nawoływać do odrodzenia etosu dawnej endecji. Sam zresztą dowiódł sympatii dla tej tradycji, udając się na tegoroczny Marsz Niepodległości.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał