Opłaty za studia w Anglii

Po studenckich protestach przyjdą następne. Ale demonstracje, choćby najgwałtowniejsze, nie wpływają na politykę brytyjskich rządów

Publikacja: 18.12.2010 00:01

fot. Matt Dunham

fot. Matt Dunham

Foto: AP

Na początku maja był bardziej popularny od Churchilla, dziś niektórzy Anglicy nazywają go najbardziej znienawidzonym człowiekiem na Wyspach i Judaszem. Zdradził, wyparł się swoich zasad i – co najgorsze – nie poczuwa się do winy.

40 tysięcy młodych ludzi protestuje na ulicach Londynu, policja ich bije, gazety zapowiadają koniec sprawiedliwego dostępu do uniwersytetów, a rebelianci koniec kapitalizmu, komentatorzy co kilka dni wieszczą ostateczny upadek koalicji rządowej. A wicepremier i lider liberałów Nick Clegg nie ma wątpliwości, że postępuje słusznie: „Nie zamierzam nikogo przepraszać za to, że nie da się rządzić inaczej, niż stając twarzą w twarz z problemami, które stwarza świat”.

[srodtytul]Cięcia i pożyczki[/srodtytul]

Problemem, który stworzył świat, a konkretnie poprzedni rząd laburzystowski, i który teraz wstrząsa Anglią, jest stan szkolnictwa wyższego. Dla ratowania budżetów uczelni Tony Blair wprowadził w 1998 roku opłaty za studia w wysokości 1000 funtów rocznie. Od 2006 roku opłaty wzrosły ponadtrzykrotnie, osiągając poziom 3290 funtów. To wszystko za mało, aby utrzymać uniwersytety na poziomie gwarantującym studentom porządne wykształcenie. Co gorsza, w związku z fatalnym stanem kasy państwowej rząd zapowiedział sięgające ponad 40 procent cięcia w budżecie na nauczanie (teaching costs) na uniwersytetach. Niektóre szkoły twierdzą, że ich budżety zostaną uszczuplone nawet o 80 procent.

W tej sytuacji rząd miał do wyboru trzy drogi. Przede wszystkim można było zostawić wszystko bez zmian. To jest zwykle propozycja najbardziej nęcąca z politycznego punktu widzenia, ale jej realizacja oznaczałaby szybki i dramatyczny rozpad systemu publicznego szkolnictwa wyższego w Anglii. Nawet opozycja nie sugerowała takiego rozwiązania.

Laburzyści, wspierani w tym wypadku przez Krajowy Związek Studentów, proponowali nałożenie na absolwentów uczelni podatku, którym spłacaliby dług zaciągnięty u państwa na naukę. Konserwatywno-liberalny rząd odrzucił to wyjście i zamiast tego przeforsował w Izbie Gmin inny projekt.

Od września 2012 roku uniwersytety będą mogły podnieść opłaty za czesne do 9 tysięcy funtów, ale szkoły chcące wymagać opłat powyżej 6 tysięcy będą miały obowiązek stworzenia zachęt finansowych dla kandydatów z rodzin o najniższych dochodach, np. będą zobowiązane opłacić z własnych środków drugi rok studiów uboższych studentów. Pierwszy rok studiów najuboższych opłaci rząd.

Nikt nie będzie płacił za naukę z góry – rząd pożyczy pieniądze studentom. Po skończeniu studiów zaczną spłacać dług w momencie, gdy ich zarobki osiągną próg 21 tysięcy funtów rocznie, co jest nieco poniżej średniej pensji w Wielkiej Brytanii. Co miesiąc absolwent przeznaczy na spłatę 9 procent zarobków ponad ten próg. Spłata ma trwać 30 lat, po tym czasie – jeśli absolwent nie zdąży zwrócić całej pożyczki – dług zostaje umorzony.

Co w praktyce zmiany oznaczają dla studentów? Według Instytutu Studiów Fiskalnych (IFS) osoba kończąca trzyletni kurs w cenie 6 tysięcy funtów rocznie opuści uniwersytet z długiem 30 tys. funtów. Jeśli uniwersytet kosztuje 9 tys., to dług absolwenta wzrasta do 38 tysięcy. Jednak zmiany spowodują też, że około 25 proc. studentów (z najuboższych rodzin) zapłaci za studia mniej niż dotychczas. Pozostali zapłacą więcej, a najwięcej, bo prawie dwa razy tyle co obecnie, kosztować będą studia dla pochodzących z rodzin najbogatszych. Według IFS najlepiej zarabiający absolwenci spłacą dług w ciągu 15 lat, ale większości zajmie to nawet do 26 lat, a 10 procent spłaci więcej, niż pożyczyło.

[srodtytul]Wysoka cena polityczna[/srodtytul]

Według wyliczeń rektorów uczelni pieniądze za wzrost czesnego powinny zrekompensować luki w budżetach uniwersytetów po cięciach ze strony rządu.

Czy to wszystko jest sprawiedliwe? To pytanie się narzuca, ale nie jest chyba najlepiej postawione. Mówimy przecież o kraju, który po II wojnie światowej doprowadził funkcjonowanie państwa opiekuńczego do ideału, gwarantując ludziom pracy godziwe usługi publiczne, a ich dzieciom darmową edukację na najlepszych uniwersytetach, po to tylko, by w ostatnich dwóch dekadach zmienić welfare state w rozdawalnię pieniędzy dla oszustów i maszynę do utrzymywania ludzi w dziedzicznej nędzy. Dlatego pytania o sprawiedliwość i koszty społeczne reform są zapewne nieuniknione, ale – jak zdążył się zorientować lider liberałów Nick Clegg zaledwie kilka miesięcy po dojściu do władzy – odpowiedzi na nie są znacznie bardziej skomplikowane, niż wydawało się liberałom, gdy byli w opozycji.

Reformę firmuje oczywiście premier David Cameron, ale odium niechęci społecznej spada przede wszystkim na Clegga i jego ministra odpowiedzialnego za wyższą edukację Vincenta Cable’a. W końcu jednym z haseł wyborczych liberałów było całkowite zniesienie opłat za studia. Dlatego cena polityczna, którą płacą za przyjęcie programu reformy szkolnictwa, jest wysoka. 21 posłów z partii Clegga głosowało przeciw rządowi, ośmiu się wstrzymało lub nie przyszło na głosowanie. Sam minister Cable hamletyzował, co chwila zmieniając zdanie i zapowiadając nawet, że wstrzyma się od głosu (ostatecznie głosował za projektem). Poparcie dla Partii Liberalno-Demokratycznej dramatycznie spadło – popiera ją dziś zaledwie 11 procent Brytyjczyków. Co ciekawe, według ostatnich badań torysi nieznacznie zwiększyli popularność, ale Cameron robi mniej więcej to, co zapowiadał przed wyborami – tnie wydatki i ratuje budżet. Natomiast Clegg i jego partia wychodzą w oczach narodu na politycznych kłamczuchów.

„Najbardziej frustrujące jest to, że kroki, których celem jest ułatwienie ludziom dostępu na uniwersytety, przedstawiane są jako działania, które mają im ten dostęp utrudnić” – denerwował się Clegg w wywiadzie dla dziennika „The Independent”. Jest w tym część racji, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że laburzyści proponowali system, który w praktyce oznaczał opodatkowanie wszystkich absolwentów zaraz po zakończeniu studiów, a koszty podatku byłyby wyższe niż spłata długu w wersji rządowej. Włączenie spłaty długu w system podatku dochodowego – a to proponuje Labour Party – groziłoby również ucieczką absolwentów do pracy za granicą i nie gwarantowałoby, że zwracane przez nich pieniądze trafią na uczelnie. Projekt w wersji rządowej zapewnia, że dług studenta wróci do szkoły, którą ukończył.

Jednak debata nie toczy się już wyłącznie w Izbie Gmin ani na uczelniach. Na ulice Londynu wyległ tłum 40 tysięcy studentów protestujących przeciwko opłatom za studia, doszło do gwałtownych starć z policją, zaatakowany został m.in. samochód wiozący księcia Karola i jego małżonkę. Londyn poznał rodzimą wersję protestów studenckich kojarzonych dotąd z Paryżem i innymi francuskimi miastami.

Dla lidera liberałów Nicka Clegga wydarzenia ostatnich miesięcy – i z pewnością kolejnych – to szybka szkoła politycznego dojrzewania. Niektórzy komentatorzy wieszczą szybki koniec koalicji, ale mogą się srodze zawieść. Liberałowie, wyposzczeni i rozpuszczeni prawie 70-letnim odpoczynkiem w opozycji, u boku torysów szybko się uczą, jak sobie radzić z „problemami, które stwarza świat”, i coraz wyraźniej widać, jak bardzo obie partie są na siebie skazane.

[srodtytul]To dopiero początek[/srodtytul]

Tym bardziej że studencka rebelia to dopiero początek. Następne protesty – przeciwko bezrobociu, cięciom w zasiłkach, ograniczeniu usług publicznych i innych wydatków budżetowych – muszą nadejść, bo premier David Cameron uznaje, że Wielka Brytania nie ma innej drogi wyjścia z kryzysu niż przez cięcie wydatków publicznych. Na ulicę znów wylegną ludzie, organizacje młodych rebeliantów zapowiadają kolejne protesty, jedna z grup pisze na swojej stronie internetowej, że 29 kwietnia, dzień ślubu księcia Williama, będzie „początkiem końca kapitalizmu”. W obu rządzących partiach pojawią się odszczepieńcy, ale to wśród liberałów podziały będą odgrywały większą rolę niż u torysów, bo przecież przed wyborami programowo było im bliżej do Labour niż do konserwatystów.

Laburzyści staną się automatycznie polityczną platformą dla rebeliantów, ich głosem w parlamencie, ale to wcale nie oznacza, że większość narodu będzie słuchała opozycji. Jednym z paradoksów życia publicznego Wielkiej Brytanii jest bowiem fakt, że protesty uliczne – choćby nie wiem jak gwałtowne – nie wpływają na politykę rządów. Niedawno minęła 20. rocznica odsunięcia od władzy Margaret Thatcher. Znany mit głosi, że w 1990 roku pani Thatcher przegrała z narodem protestującym na ulicach przeciwko tzw. poll tax (podatek pogłówny). Sęk w tym, że jedyny kandydat, który w wyborach na następcę pani premier głosił potrzebę zniesienia poll tax (Michael Heseltine), przepadł w kretesem. Margaret Thatcher musiała odejść nie ze względu na protesty uliczne, lecz dlatego, że straciła poparcie we własnej partii. Milion Brytyjczyków na ulicach Londynu nie zmienił polityki Tony’ego Blaira wobec Iraku, a pół miliona nie było w stanie przekonać go, by zrezygnował z wprowadzenia zakazu polowania na lisy. Owszem, uliczna rebelia, zwłaszcza tak gwałtowna jak w ubiegły czwartek w Londynie, stanowi ostrzeżenie dla rządu, ale sama w sobie nie jest zapowiedzią jego politycznej klęski. Co więcej, polityk, który potrafi sprostać tłumowi, nabiera w oczach wielu Brytyjczyków cech prawdziwego lidera i wzbudza szacunek.

Najbliższe miesiące będą wielkim testem dla rządu, zwłaszcza dla Nicka Clegga. Z pewnością wielu jego wyborców nigdy mu nie wybaczy, że tak blisko związał swoją partię z torysami. Ale ta część elektoratu liberalnych demokratów od początku nie popierała koalicji i ich rozczarowanie było tylko kwestią czasu. Cała reszta będzie się uważnie przyglądała. Na powtórkę z przedwyborczej cleggmanii nie ma co liczyć, ale jeśli lider liberałów wykaże się wystarczającą odpornością i nauczy, by nie obiecywać w następnej kampanii gruszek na wierzbie, to jego karierze w brytyjskiej polityce daleko do końca.

Na początku maja był bardziej popularny od Churchilla, dziś niektórzy Anglicy nazywają go najbardziej znienawidzonym człowiekiem na Wyspach i Judaszem. Zdradził, wyparł się swoich zasad i – co najgorsze – nie poczuwa się do winy.

40 tysięcy młodych ludzi protestuje na ulicach Londynu, policja ich bije, gazety zapowiadają koniec sprawiedliwego dostępu do uniwersytetów, a rebelianci koniec kapitalizmu, komentatorzy co kilka dni wieszczą ostateczny upadek koalicji rządowej. A wicepremier i lider liberałów Nick Clegg nie ma wątpliwości, że postępuje słusznie: „Nie zamierzam nikogo przepraszać za to, że nie da się rządzić inaczej, niż stając twarzą w twarz z problemami, które stwarza świat”.

Pozostało jeszcze 93% artykułu
Plus Minus
Chińskie marzenie
Plus Minus
Jarosław Flis: Byłoby dobrze, żeby błędy wyborcze nie napędzały paranoi
Plus Minus
„Aniela” na Netlfiksie. Libki kontra dziewczyny z Pragi
Plus Minus
„Jak wytresować smoka” to wierna kopia animacji sprzed 15 lat
Materiał Promocyjny
Firmy, które zmieniły polską branżę budowlaną. 35 lat VELUX Polska
gra
„Byczy Baron” to nowa, bycza wersja bardzo dobrej gry – „6. bierze!”