Daria Chibner: Po co się studiuje? Na pewno nie po to, o czym myślą Polacy

Sprowadzając uniwersytet do poziomu szkoły zawodowej, miejsca, które ma gwarantować pracę i godziwe zarobki, przestaliśmy doceniać samo zdobywanie wiedzy.

Publikacja: 20.06.2025 08:30

Daria Chibner: Po co się studiuje? Na pewno nie po to, o czym myślą Polacy

Foto: PAP/Szymon Pulcyn

Granty, punktoza, brak podziałów między dydaktyką a pracą badawczą, bezrefleksyjne kopiowanie zachodnich wzorców, nadmiar studentów, rozdrobnienie ośrodków badawczych, niskie zarobki kadry, tragiczna sytuacja młodych doktorów, dla których nie ma etatów – tak często przypominana lista grzechów głównych uniwersytetów jest obfita, a przecież daleko jej do zamknięcia kwestii domagających się natychmiastowego rozwiązania. Słychać ponaglenia, by z problemami szybko się uporać, bo każdy dzień zwłoki prowadzi do pogłębiania degradujących szkolnictwo wyższe patologii.

Niemniej, czy w takim podejściu nie odbija się przyczyna całego ambarasu? Chyba właśnie od tego wszystko się zaczęło – od wciśnięcia polskiego uniwersytetu w ramy fabryki mającej produkować naukowców, którzy następnie będą wytwarzać innowacje. W końcu to fabrykę naprawia się w taki sposób, że usprawnia się procesy, proponuje nowe regulacje bądź rozwiązania, aby zwiększyć jej efektywność.

Czytaj więcej

Łukasz Niesiołowski-Spanò: Potrzebujemy wąskiej grupy elitarnych uczelni

Tutaj trzeba jednak zrobić coś innego – zmienić mentalność, społeczne podejście, a nie aplikować wciąż te same lekarstwa, licząc na to, że w końcu zadziałają.

Czy studia powinny być płatne? To droga do regresu, a nie postępu

W świecie, gdzie kapitalizm wciąż jeszcze się trzyma, choć już miejscami dogorywa, nadrzędnymi wartościami są efektywność oraz ekonomiczne zyski. Tego oczywiście nikomu nie trzeba tłumaczyć. Warto jednak przyjrzeć się, jak wpływają one na inne wartości społeczne. Wielokrotnie w przestrzeni publicznej mogliśmy spotkać się z utyskiwaniami na to, że młodzi studiują na byle jakich kierunkach, po których nie znajdują zajęcia. Kończą te filozofie, kulturoznawstwa, teatrologie, a potem biadolą o nikłych szansach na godziwą pracę. Wtedy zawsze ktoś napomknie (teraz coraz głośniej), że trzeba w końcu zrobić te płatne studia, bo jak ludzie będą musieli płacić za fanaberie nieprzynoszące społecznego dobrobytu, to szybciutko zweryfikują swoje życiowe wybory.

Z takimi osobami nie ma co dyskutować o tym, że ich podejście prowadzi nie do postępu, lecz do regresu. Nie przekonają ich argumenty o tym, że samo zdobywanie wiedzy potrafi być czymś niezwykle istotnym, bo w ich ujęciu reszta społeczeństwa „cierpi”, gdyż wydaje swoje ciężko zarobione pieniądze na to, aby ktoś mógł sobie poczytać Platona. Śmieszne jest to, że ich idealny świat płatnej wyższej edukacji już istnieje i obecnie zbieramy jego owoce.

Niedawno gruchnęła wieść, że nasze PKB na jednego mieszkańca zbliża się do poziomu japońskiego. Zaczęliśmy nawet marzyć o dogonieniu Korei Południowej. Mimo wszystko czujemy jednak, że coś jest nie tak. Niby się zbliżamy, ale gdzie są nasze Sony, Hyundai, Mitsubishi, Nintendo, Samsung?

Kłopotem wcale nie jest to, że państwowe uniwersytety corocznie wypuszczają 3 tys. absolwentów filozofii lub filmoznawstwa, z którymi potem nie ma co robić. Tylu nawet się na takie studia nie przyjmuje. W skali roku tytuł magistra na takich kierunkach otrzymuje wcale nie tak wiele osób. Nawet nie wiem, czy gdyby wziąć pod uwagę wszystkie, uzbierałyby się owe 3 tys. A statystyki pokazują, że i tak absolwenci nie mają większego problemu ze znalezieniem pracy (choć rzadko kiedy wiąże się ona z dalszą uniwersytecką karierą). Ale mówimy o absolwentach państwowych, wiodących uniwerków. Nadprodukcja magistrów ma miejsce w zupełnie innym miejscu – na Wyższych Szkołach Gotowania na Gazie, Lansu i Baunsu, które wyrastają nawet w najmniejszych miejscowościach. Tam można otrzymać papierek z najbardziej bzdurnego, wymyślonego na szybko kierunku, uiszczając odpowiednią kwotę. Często nie trzeba nawet uczęszczać na zajęcia ani podchodzić realnie do egzaminów (wystarczy się pojawić).

Jednak to najskrajniejszy przykład. Na państwowych uniwersytetach również płaci się za studia (choć tam już wymagają i faktycznie trzeba postudiować) – zaoczne, wieczorowe, podyplomowe. Płatne studia są czymś powszechnym, a ich rozszerzenie niczego nie załatwi poza poprawą samopoczucia tych, co czują się oszukani, że ktoś ma czelność studiować za „ich pieniądze”, z podatków.

A zatem chcą aplikować kurację, która cały czas jest stosowana. Czynią to nie w imię troski o szkolnictwo wyższe, lecz by dać zadość swojej wizji świata, gdzie miarą sukcesu jest grubość portfela. Nie dostrzegają tego, że wiele można zarobić w takich miejscach, które niewiele mają wspólnego ze społecznym rozwojem. No bo co społeczeństwu przyjdzie z tego, że ktoś bardzo dużo zarobi, sprzedając lody nad morzem lub oscypki w górach? W tych czasach nie będziemy wierzyć w teorie skapywania, a przecież nie jest tak, że wielkie pieniądze wiążą się tylko z innowacyjnymi branżami, nowymi technologiami itd. I czemu właściwie trzeba tyle o tym pisać, czy nie lepiej zbyć takie zdroworozsądkowe, a raczej chłopskorozumowe gadanie wzruszeniem ramion? Niech się wyżywają w internecie, ciesząc się, że podobni im dali lajki i podali wpis dalej. Szkoda tylko, że takie poglądy wyrastają z pewnej, wspominanej już, mentalności, której hołdowanie przekłada się na wiele naszych niedostatków.

Polska dogania Japonię z PKB na głowę mieszkańca. Dlaczego więc nie doczekaliśmy się polskiego Sony, Mitshubishi czy Nintendo?

Niedawno gruchnęła wieść, że nasze PKB na jednego mieszkańca zbliża się do poziomu japońskiego. Zaczęliśmy nawet marzyć o dogonieniu Korei Południowej. Mimo wszystko czujemy jednak, że coś jest nie tak. Niby się zbliżamy, ale gdzie są nasze Sony, Hyundai, Mitsubishi, Nintendo, Samsung? Dlaczego nasz sukces gospodarczy nie przekłada się na tworzenie wielkich firm i technologicznych gigantów? Ano dlatego, że mamy mentalność ludzi z montowni. Tym staliśmy się dla Zachodu, kto wie, może niedługo dostąpimy zaszczytu składania chińskich samochodów.

Tak postrzegamy rzeczywistość, co nie omija również nauki. Politycy, komentatorzy, internetowi dyskutanci sądzą naiwnie, że wystarczy zamknąć naukowców w laboratorium (a badaczy w jakimś innym podobnym temu miejscu), a oni tak sobie będą myśleć, myśleć, myśleć, aż w końcu wykoncypują jakąś innowacje w oderwaniu od innych dyscyplin, od samego rdzenia naukowego procesu. A potem te elementy się poskłada w zgrabną całość w uniwersyteckiej fabryce. I wszystkim będzie żyło się dostatniej.

Zorientowanym nie muszę tłumaczyć, że tak się nauki (ani ścisłej, ani humanistycznej) nie tworzy. Niezorientowani i tak nie uwierzą. A decydenci, o czym możemy przekonać się od wielu lat, naukę postrzegają jako kwiatek do kożucha. Owszem, polityk zawsze z chęcią pojawi się na jakiejś uroczystej akademii ku czci kogoś lub czegoś, ale to jeszcze nie oznacza, że uzna dorobek polskich naukowców za strategiczny zasób, który można sprzedać. A już Boże uchowaj, żeby to wspierać czy kierować tam środki. Dla nas lepiej będzie montować – korzystając z dokonań innych.

Czytaj więcej

Amerykańska prawica odbija uniwersytety. Główna myśl: „osuszyć bagno”

Sprowadzając uniwersytet do poziomu szkoły zawodowej, miejsca, które ma gwarantować pracę i godziwe zarobki, zdegradowaliśmy samo zdobywanie wiedzy. Poszukiwanie innowacyjnych rozwiązań oraz ciekawość świata będące warunkiem tworzenia nowych rzeczy. Studenci nie idą dziś na studia po to, aby się rozwijać. Ba, często nie idą już nawet po papierek, lecz by przeprowadzić się do innego miasta, złapać kontakty i szybko wskoczyć w struktury jakiejś (podkreślmy – najczęściej zagranicznej) firmy. A tam klepią kody wymyślone przez innych. Ściągając na studia wszystkich, których tylko się dało (co było wspierane przez absurdalne wymogi pracodawców, żeby ich pracownicy mieli wyższe wykształcenie), napełniliśmy uniwersytety ludźmi, których nauka nie interesuje, lecz tylko (in spe) pieniądze.

Czy można się dziwić, że nie tworzą oni wiekopomnych dzieł? Mogą spokojnie osiąść na laurach, skoro ich wartość mierzona jest za pomocą sukcesu na rynku. Oni nie będą tworzyć nowych miejsc pracy, rzeczy czy myśli. Są zdolni pracować w montowniach, ale nie te montownie tworzyć. Pocieszamy się, że zawsze znajdzie się kilku takich, co będą ciekawi świata, i oni to wszystko pociągną do przodu. Wcale tak być nie musi. Jeżeli chcemy myśleć o prawdziwych osiągnięciach, musimy najpierw odbudować szacunek do zdobywania wiedzy. Promować ciekawość i zainteresowanie światem, a nie ślepe wpisywanie się w trendy wytwarzane przez innych.

Liczy się tylko wiedza przydatna dla gospodarki? Pierwsi mówili to trockiści

Żadna reforma uniwersytetu nie pomoże, jeśli nie będzie się szanować i doceniać tych, którzy się nauką zajmują. Niezależnie od dyscypliny. Prawdziwy rozwój bierze się z synergii nauk matematyczno-przyrodniczych i humanistycznych. Tam, gdzie się je separuje, nastawia przeciwko sobie, tam żadnych osiągnięć nie ma.

Granty, punktoza, brak podziałów między dydaktyką a pracą badawczą, bezrefleksyjne kopiowanie zachodnich wzorców, nadmiar studentów, rozdrobnienie ośrodków badawczych, niskie zarobki kadry, tragiczna sytuacja młodych doktorów, dla których nie ma etatów – tak często przypominana lista grzechów głównych uniwersytetów jest obfita, a przecież daleko jej do zamknięcia kwestii domagających się natychmiastowego rozwiązania. Słychać ponaglenia, by z problemami szybko się uporać, bo każdy dzień zwłoki prowadzi do pogłębiania degradujących szkolnictwo wyższe patologii.

Pozostało jeszcze 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Ateiści kupują popcorn i patrzą, jak Kościół sam się pogrąża
Plus Minus
Amerykańska prawica odbija uniwersytety. Główna myśl: „osuszyć bagno”
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Inne reakcje na wynik wyborów bledną przy „efekcie Karola Nawrockiego”
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Straszliwy błąd Izraela
Materiał Promocyjny
Bank Pekao nagrodzony w konkursie The Drum Awards for Marketing EMEA za działania w Fortnite
Plus Minus
Kataryna: Prędzej PiS przejmie obietnice PO, niż rząd Donalda Tuska coś zrozumie