Łukasz Niesiołowski-Spanò: Potrzebujemy wąskiej grupy elitarnych uczelni

Uczelnie zajmujące się nauką, prawdziwie badawcze, powinny być elitarne. Nic tak nie służy rozwojowi, jak wysokiej jakości edukacja i nauka. W tym celu musi być międzynarodowa i najwyższej jakości, a nie masowa. Rozmowa z Łukaszem Niesiołowskim-Spanò, historykiem

Publikacja: 20.06.2025 06:03

Łukasz Niesiołowski-Spanò: Potrzebujemy wąskiej grupy elitarnych uczelni

Foto: rp.pl/Weronika Porębska

Czy studia powinny być płatne?

Nie.

Dlaczego?

Dlatego że studia są inwestycją państwa w społeczeństwo. Przyszłych studentów nie powinny więc obowiązywać żadne inne – poza jakościowymi – kryteria. To, że nie uzależniamy dostępu do edukacji wyższej od statusu majątkowego, jest zdobyczą kulturową.

O rozmówcy

Dr hab. Łukasz Niesiołowski-Spanò

Profesor Uniwersytetu Warszawskiego, dziekan Wydziału Historii UW, współzałożyciel ruchu społecznego Obywatele Nauki; zajmuje się dziejami starożytnego Bliskiego Wschodu, ostatnio wydał, wraz z Krystyną Stebnicką, „Historię Żydów w starożytności. Od Thotmesa do Mahometa”

Powinniśmy ulepszać mechanizmy, które dziś są wadliwe, żeby wyrównywać szanse na start. Bo mieszkającemu z rodzicami absolwentowi dobrego liceum w Warszawie jest łatwiej studiować na Uniwersytecie Warszawskim niż maturzyście – nawet najzdolniejszemu – ze szkoły średniej w województwie warmińsko-mazurskim, którego rodzice nie są zamożni. Różnica w statusie decyduje o dostępie do różnych dóbr kultury.

Jak więc wyrównywać szanse? Każda uczelnia powinna mieć własną strategię. Sprawdzonym rozwiązaniem są stypendia. Ale przede wszystkim to zadanie państwa, bez pomocy którego nie rozwiążemy choćby problemu deficytu miejsc w akademikach. Istnienie odpowiedniej bazy akademików jest również kluczowe dla osiągnięcia celów związanych z umiędzynarodowieniem polskich uczelni.

To strategiczna decyzja państwa: po pierwsze, czy chce uczynić szkolnictwo wyższe dobrem sprawiedliwie dystrybuowanym, a po drugie, jakie narzędzia zapewnić, by polskie uczelnie zwiększyły swoje umiędzynarodowienie.

Decyzją Donalda Trumpa Uniwersytetowi Harvarda odebrane zostało prawo do przyjmowania zagranicznych studentów. Dlaczego Polska nigdy nie powinna pójść podobną drogą?

Pokazał to brexit, który odciął brytyjskie uczelnie od rynku europejskiego. Miał na tym skorzystać brytyjski podatnik. Jest inaczej: tamtejsze uczelnie już odczuwają spadek dobrych studentów z Europy kontynentalnej. Europa centralna była rezerwuarem dobrych studentów, których w Wielkiej Brytanii wysoko ceniono.

Foto: K ABRAHAMS/PEOPLEIMAGES.COM/ADOBESTOCK

Decyzja Donalda Trumpa odbije się na amerykańskim systemie szkolnictwa wyższego, a potem – w rezultacie – na administracji i gospodarce. Badania na temat rozwoju – w tym gospodarczego – pokazują, że nic nie służy mu tak, jak wysokiej jakości edukacja i nauka. W tym celu musi być międzynarodowa i najwyższej jakości, a nie masowa: państwa, które to rozumieją, będą wyprzedzać inne w wielu dziedzinach. To kierunek, który obrały Chiny: pozyskują studentów i profesorów z zagranicy, więc w perspektywie kilkudziesięciu lat zajdą dalej niż państwa starej Unii Europejskiej.

Polska jest atrakcyjna dla zagranicznych studentów?

W ciągu minionego roku przestała być, ponieważ został niemal zablokowany system efektywnego wydawania wiz studenckich. To problem polityczny. W skali europejskiej Polska jest rosnącym rynkiem szkolnictwa wyższego. Jeśli nie będziemy mieć strategii pozyskiwania osób studiujących – myślę tu o studentach o najwyższych kompetencjach, a nie takich, którzy przyjeżdżają tylko po dyplom – i wykładowców z zagranicy, utkniemy w pułapce średniego rozwoju. Polskie uczelnie stoją w obliczu niżu demograficznego, czyli będzie mniej maturzystów, a to oznacza, że na uniwersytety każdego roku będzie przychodzić coraz mniej studentów.

Jak to uzupełnić?

Pytanie jest inne: kim? Czy chcemy zapełniać uczelnie tymi, których jedyną kompetencją jest gotowość uiszczenia czesnego, czy chcemy pozyskiwać najzdolniejszych młodych ludzi, którzy najlepiej wykorzystają ofertę zaproponowaną im przez uczelnie. Naszym strategicznym celem powinno być np. zachęcanie zdolnej młodzieży z Ukrainy czy Białorusi do studiów w Polsce, bo dla nich – podobnie jak np. dla Gruzji – Polska jest atrakcyjnym krajem Zachodu. Tego drenażu mózgów boją się uczelnie ukraińskie, ale jest on w interesie Polski.

Ukraina i Polska są bliskie językowo i kulturalnie, jesteśmy więc potencjalnie najlepszym miejscem dla bardzo dobrych studentów, na których przyciągnięciu musi nam zależeć. Ale jako państwo i uczelnie nie prowadzimy spójnej polityki w tym zakresie. Działania w tym obszarze są przypadkowe i nieskoordynowane.

Z jakiego powodu?

Umiędzynarodowienie studiów został sprowadzone do przyjmowania każdego, kto zapłaci czesne, które jest w Polsce o połowę niższe niż w innych krajach Unii Europejskiej. W efekcie tego studenci tacy, owszem, zasilają budżet uczelni, ale nie zmieniają systemu na lepszy. Swoją jakością nie wymuszają podnoszenia poziomu kształcenia i w małym stopniu kontrybuują do lokalnych wspólnot, w których funkcjonują. Potrzebujemy umiędzynarodowienia, które będzie źródłem nie tyle czesnego, ile ludzi – studentów, doktorantów oraz pracowników. Wobec zmian demograficznych Polska będzie potrzebowała nowych obywateli. Można to między innymi osiągać przez przepuszczenie zagranicznych studentów przez nasz system kształcenia. Pokazując im możliwości rozwoju w naszym kraju, liczmy, że zdecydują się u nas zostać. Mamy wówczas szansę wzmacniać naszą konkurencyjność i budować siłę naszej gospodarki.

Czytaj więcej

Po co się studiuje? Na pewno nie po to, o czym myślą Polacy

Przy czym pamiętajmy, że uniwersytety badawcze mają inne potrzeby niż uczelnie zajmujące się głównie dydaktyką. Najsilniejsze uczelnie badawcze świata zabiegają o najzdolniejszych studentów i doktorantów z różnych krajów, bo to oni kiedyś będą wykładowcami na tych uczelniach. Jesteśmy w podobnej sytuacji – jeśli Uniwersytet Warszawski, Politechnika Warszawska i Uniwersytet Jagielloński, a więc najlepsze ośrodki nastawione na badania, nie wykorzystają momentu, żeby pozyskać studentów z zagranicy, nie skorzystają z potencjału wzrostu.

Dlaczego polskie państwo nie dostrzega tego problemu?

Bo w ogóle nie dostrzega uczelni i nauki. Nikt nie potwierdza swoimi działaniami świadomości, że segment ten dobrze zarządzany przy poluzowaniu mechanizmów kontroli i dofinansowaniu jest niezbędny dla innowacji i rozwoju kultury. Bez tego będziemy montownią. Państwem z linią produkcyjną podzespołów, a nie twórców algorytmów.

Wydawać się mogło, że jest szansa na zmianę, kiedy w debacie publicznej zaistniał problem niedofinansowania Narodowego Centrum Nauki, kłopoty załogi „Oceanii” i kryzys w ośrodku IDEAS NCBR. Przebił się krytyczny wobec Dariusza Wieczorka głos środowiska. Minister został zresztą zdymisjonowany.

Deklaracje złożone przez premiera Donalda Tuska na Giełdzie Papierów Wartościowych pozostały wyłącznie pięknymi słowami. Zdaję sobie sprawę z tego, że cztery miesiące – bo tyle czasu minęło od tego wystąpienia – to za mało, by coś się zmieniło. Ale jestem pesymistą: będzie 5 proc. PKB na obronność, ale nie będzie 2 proc. na naukę. Oczywiście, np. ochrona zdrowia wymaga dofinansowania. Po drodze zaś są kolejne wybory, politycy będą więc kalkulować, co im się najbardziej opłaca. Jednak bez odważnego bujnięcia łodzią, a więc zrobienia z dobrej nauki – bo nie każdy, kto mówi, że ją uprawia, w rzeczywistości to robi i należy mu się dofinansowanie – bardzo ważnego obszaru dla państwa, nic się nie zmieni.

Pokazuje to przykład Narodowego Centrum Nauki: władza uznała, że problem został rozwiązany, podczas gdy w wyniku akcji „NCN to tlen” Centrum otrzymało obligacje, których nie może spożytkować na swoją bieżącą działalność, czyli na finansowanie projektów badawczych. Narodowemu Centrum Nauki, a w efekcie i nam, naukowcom, potrzeba stałej, rozpisanej na wiele lat promesy zwiększania dotacji celowej. Centrum, przyznając granty, zaciąga zobowiązania na trzy, cztery, a czasem pięć lat, co winno mieć odzwierciedlenie w dotacji dla niego.

Może to społeczeństwo należy przekonać do tego, że nauka jest ważna?

Społeczeństwo jest o tym bardziej przekonane niż politycy. A świadczy o tym ogromna popularność takich instytucji jak Centrum Nauki Kopernik, festiwali naukowych, internetowych kanałów popularyzujących różne dyscypliny wiedzy. Nauka – jako krytyczne rozumienie świata i uzupełnienie edukacji szkolnej – jest tym, czemu ludzie są gotowi poświęcać czas i pieniądze.

Nie mam wątpliwości: Polacy zapytani o to, czy zainwestować w ścieżkę rowerową od morza do Tatr – rozumiem, że również potrzebną – czy w naukę, wybiorą to drugie. To politycy postawią na pierwszą opcję. Bo tam łatwiej o przecinanie wstęgi i otrąbienie sukcesu, a nauka przynosi efekty w dłuższym okresie.

Czytaj więcej

Amerykańska prawica odbija uniwersytety. Główna myśl: „osuszyć bagno”

Uważam, obserwując społeczeństwo, że przekonanie polityków wszystkich opcji, iż inwestycja w naukę będzie niepopularna, jest mylne. Dostrzegam ogromną chęć korzystania z dorobku nauki, a nie mówię wyłącznie o Warszawie czy innych dużych miastach, tylko o publiczności, którą np. spotkałem w bibliotece powiatowej w Rypinie.

Mam żal do – w tym rządzie już drugiego – ministra nauki, bo spodziewałem się, że będzie to lepiej rozumiał.

Jak przekonać pracownika branży IT lub fizyka, że nauki humanistyczne są potrzebne? Politologów bezrobociem straszył Donald Tusk, a Borys Budka mówił, że historia nie jest potrzebna nowoczesnemu państwu. Informatyków nie muszę przekonywać, ponieważ rozumieją, że kluczem do sukcesu jest myślenie abstrakcyjne. A można to robić, uprawiając zarówno nauki ścisłe, jak i zajmując się łaciną, filozofią czy historią. Wielu pracodawców bardziej niż ukończony kierunek studiów interesuje to, jak szybko pracownik się uczy.

Z badań wynika, że absolwenci filozofii i historii nie są bezrobotni. Ale humanistom nie sprzyjają stereotypy. Nauka w anglosaskim rozumieniu, a więc „science”, to tylko dyscypliny ścisłe. Innymi słowy: o nauce mówi się, kiedy stawia się hipotezę, którą następnie potwierdza lub falsyfikuje eksperyment, a nie typ badań opartych na samym rozumowaniu, uprawianym np. przez humanistów. Ale ten argument na szczęście pada coraz rzadziej. Bo na tej same zasadzie można przecież stwierdzić, że nie potrzebujemy kultury. A to właśnie kulturze i sztuce udało się wywalczyć swoje miejsce: społeczeństwo jej potrzebuje. Humanistyka jeszcze walczy.

A sama sobie nie jest winna?

W pewnym sensie. Najbardziej brzemienne w skutki było de facto niczym nieograniczone otwarcie drzwi dla wszystkich, jakie obserwowaliśmy na polskich uczelniach po 1989 roku. Nie było możliwe to na kierunkach takich jak chemia czy medycyna. Ale na marketingu i zarządzaniu już tak. To wina środowiska: część postawiła na ilość, w ten sposób dewaluując wartość dyplomu, a ludzie to widzą.

Czytaj więcej

Donald Trump chce dobić Harvard. Uczelnia nie zamierza się ugiąć

Mówiąc obrazowo: magister chemii będzie jednym z 30, no, może 50 absolwentów, absolwent marketingu i zarządzania albo filologii angielskiej czy innego kierunku, który – jak się wydawało – można uczyć w skali masowej, będzie zaś jednym z 500. W ten sposób humanistyka i nauki społeczne same stworzyły argument przeciwko sobie: że to nie jest solidne kształcenie. To prawda: na kierunku, na którym studiuje 3000 osób, dobra edukacja nie jest możliwa.

Istnieją badania, które dowodzą, że wzrost scholaryzacji społeczeństwa polskiego przyniósł korzyści w skali kraju. Umasowienie szkolnictwa wyższego przynosi jednak także złe rezultaty. Jesteśmy ofiarą systemu, w którym do tej samej puli należą Uniwersytet Warszawski i tzw. wyższa szkoła gotowania na gazie.

Afera Collegium Humanum wzmocniła obraz uniwersytetu jako fabryki magistrów.

To nie tylko Collegium Humanum. Musimy wyciągnąć trupy z szafy. Nie najlepszej jakości licencjaty, magisteria, a nawet doktoraty były przyznawane na wielu uczelniach, łącznie z Uniwersytetem Warszawskim. Uważam, że potrzebujemy takiej samodiagnozy. Naukowcy zawodowo dążą do prawdy. Dopóki sami nie przyznamy się, co zrobiliśmy źle, nie będziemy integralni i wiarygodni.

Jak rozwiązać ten problem?

Wyraźne różnicując typy uczelni. Uczelnie zajmujące się nauką, prawdziwie badawcze, powinny być elitarne.

Dlaczego nie egalitarne?

Egalitarny może być rozumiany jako demokratyczny. Czyli skoro mamy traktować wszystkich tak samo, to najlepiej robić to demokratycznie. W nauce to tak nie działa. Uczelnia jest demokratyczna, np. chroniąc mniejszości. Ale nauka sama w sobie nie jest i nie powinna być demokratyczna: jeśli w grupie 100 osób 99 powie, że Ziemia jest płaska, a jedna, że okrągła, to właśnie ona, a nie większość, ma rację. Tu nie powinno się dokonywać głosowania nad prawdą.

Czytaj więcej

Harvard broni się przed Donaldem Trumpem

Poza tym jakość kształcenia w szkolnictwie wyższym jest związana z relacjami pomiędzy studentami a wykładowcami: trudno rozwijać umiejętności w grupie, która jest dla prowadzącego anonimowa. Nie dyskutujemy przecież z tym, że nauczyciel osiąga lepsze efekty w pracy z mniejszą grupą. Łatwiej się studiuje, ale i lepiej się wykłada, gdy grupa studiujących jest względnie „ogarnialna”, przez siebie samą i wykładowców.

Jasne, że nie wszystkie uczelnie choćby na poziomie studiów licencjackich wyśrubują idealną proporcję pomiędzy liczbą studentów a wykładowców. Ale wszystkie powinny dążyć do poprawy tych współczynników, a te najlepsze powinny być do tego zmuszone, i dostać do tego stosowne narzędzia. Liczy się tu też kumulowanie potencjału. Najlepsze ośrodki naukowe osiągają efekt kuli śniegowej: nie jest przypadkiem, że noblista w dziedzinie chemii bardzo często kształci kolejnych wybitnych badaczy, bo wokół niego lub niej tworzy się dobre środowisko.

W nauce jedno bardzo dobre badanie waży więcej niż setka średnich. Dla nas wszystkich celem powinno być osiąganie tych najlepszych efektów badań, które zdarzają się rzadko i tylko w sprzyjających warunkach, a nie zadowalać się setkami średnich efektów, które nie zmieniają naszej wiedzy naukowej. Osiąga się to niedemokratycznie i nieegalitarnie.

Uniwersytet bywa dla wielu niebezpieczny, bo jest krytyczny i zawsze kieruje się dążeniem do prawdy. Spójrzmy na przykład Węgier, Turcji, obecnie też na Stany Zjednoczone, albo przypomnijmy sobie ministra nauki Przemysława Czarnka

dr hab. Łukasz Niesiołowski-Spanò

Istnieje opór wobec przyznania, że Polska może mieć co najwyżej pięć uczelni badawczych na najwyższym poziomie, powiedzmy widocznych w skali Europy. Powinny być one finansowane inaczej niż pozostałe – liczba studentów nie powinna być brana pod uwagę jako czynnik decydujący o jego wysokości. Na Uniwersytecie Warszawskim studiuje obecnie ok. 45 tys. osób, podczas gdy optymalnie dla uczelni badawczej, takiej jak UW, byłoby ok. 20 tys. Bo tylko dzięki temu moglibyśmy realnie poprawić jakość naszej dydaktyki. To będzie możliwe tylko wtedy, kiedy nasze państwo uzna, że aby osiągać cele w zakresie badań naukowych i szkolnictwa wyższego w humboldtowskim rozumieniu tej instytucji, opłaca się mieć elitarny Uniwersytet Warszawski oraz Uniwersytet Jagielloński – i dwie–trzy inne uczelnie wyłonione w konkursie oceniającym ich realny potencjał, np. przez międzynarodowy panel – które będą zupełnie inaczej finansowane niż reszta publicznych uczelni. To ważne, by te elitarne uczelnie wyjąć z systemu finansowania szkolnictwa wyższego, by ich istnienie nie uszczuplało funduszy, które państwo dzieli pomiędzy uczelnie publiczne. Powstanie wąskiej grupy uczelni elitarnych powinno być wspierane przez wszystkie pozostałe, a to można uzyskać jedynie, gdy wyłączymy elitę z wyścigu o pieniądze, które są do podziału. Na tych kilku elitarnych uczelniach państwo powinno zapewnić warunki do prowadzenia badań naukowych oraz do dydaktyki zbliżone do najlepszych ośrodków w Europie. Oznacza to też podniesienie wynagrodzeń do tego europejskiego poziomu. To inwestycja, która się szybko zwróci. Na takich bezpiecznych finansowo uczelniach będzie łatwiej prowadzić najwyższej jakości badania naukowe i z nich wychodzić będą świetni absolwenci, którzy będą budować m.in. naszą gospodarkę.

Wiedział to minister Jarosław Gowin, ale poszedł na kompromis z rektorami, których jest więcej niż pięciu. W efekcie powstała ustawa oparta na logice, że wszyscy mają mieć po równo. A w wypadku szkolnictwa wyższego i nauki to błąd – również strategiczny państwa. Dlatego, że się rozdrabniamy, zamiast inwestować pieniądze w miejscu, w którym zostaną najlepiej wydane.

Każdy z nas ze studiów pamięta wykładowców zaangażowanych i takich, którym się nie chciało. Pieniądze nie są jedynym problemem szkolnictwa wyższego.

Problemem są mechanizmy wewnętrznej rekrutacji. Proponuję rozwiązanie. Przyjmijmy, że około 10 proc. pracowników uniwersytetu reprezentuje najwyższy europejski poziom. Wyobrażam sobie, że można na drodze wewnętrznych konkursów obsadzić lepiej wynagradzane etaty i z mniejszym pensum dydaktycznym. Kandydatury oceniałby międzynarodowy panel. Tak jak można stworzyć ekstraligę uczelni, tak też można stworzyć ekstraligę badaczy i dydaktyków. Powinno na tym zależeć wszystkim naukowcom, bo wyróżnieni pociągnęli całą dyscyplinę. Interes wspólny musiałby ustąpić partykularyzmom. Można opracować system, w którym na podstawie transparentnych projakościowych kryteriów obsadza się etaty typu premium, a nawet ci, którzy nie uzyskają takiego etatu, uznają celowość samej oferty dla koleżanki i kolegi. Zdaję sobie sprawę z tego, że to model idealny i nikt go nie wprowadzi, ale jestem przekonany, że to by zadziałało.

Dlaczego ludzie przychodzą dziś studiować historię?

Na studia przychodzą maturzyści, którzy mają pewien kapitał kulturowy i jakiś zasób umiejętności. Po pierwszym roku u nas zostaje około 60 proc. osób i są to znakomici studenci – ciekawi świata, potrafiący się rozwijać, mający otwarte głowy i dobrze odnajdujący się w grupie.

Pracując z tekstem, historycy uczą ich np. krytyki źródła, która jest dzisiaj szczególnie ważną umiejętnością. Kształtujemy umiejętności, które przydadzą się absolwentom na każdym etapie życia i w dowolnym fachu.

Nie ma co ukrywać, że zdarzają się też osoby, które przychodzą jedynie po dyplom, prześlizgując się przez system. Ci korzystają znacznie mniej, zatem wynoszą też mniej.

Koło się zamyka, bo dyplomu wymaga pracodawca.

Coraz rzadziej. To się zmienia: często oczekiwane jest doświadczenie, a nie dyplom. Natomiast pozostaną obszary, w których nadal będzie ceniony dyplom konkretnej uczelni: kandydata na prezesa dużej korporacji rekruter zapyta o to, jakie ukończył studia. Dyplom od pewnego poziomu jest, lub winien być, gwarancją jakości.

Dr hab. Łukasz Niesiołowski-Spanò

Dr hab. Łukasz Niesiołowski-Spanò

Foto: mat. pras.

W strukturę uniwersytetu wbudowany jest ważny paradoks: z jednej strony rodzą się tu innowacje, z drugiej – to organizacja bardzo konserwatywna. Jesteśmy kustoszami tego, co było, a to czyni uniwersytet wyjątkowym i sprawia, że będzie trwał. Pewnie można wyobrazić sobie świat bez niego, zwłaszcza że podobnie jak wolne media, bywa dla wielu niebezpieczny, bo jest krytyczny i zawsze kieruje się dążeniem do prawdy. Spójrzmy na przykład Węgier, Turcji, obecnie też na Stany Zjednoczone, albo przypomnijmy sobie ministra nauki Przemysława Czarnka – władza uznawała, że uczelnie są źródłem, realnej lub potencjalnej, krytyki i niezależnego myślenia. Tym właśnie zawsze winny być. Na autonomię uniwersytetu należy w demokracji chuchać i dmuchać. Ale nie jestem optymistą – model turecki będzie implementowany również w Europie. I nie wiem, jak zatrzymać ten proces.

Jakie jest miejsce uniwersytetu w spolaryzowanym społeczeństwie, zwłaszcza w obliczu kolejnych wyborów? Czy naukowcy – np. dr hab. Michał Bilewicz, profesor UW, porównujący drugą turę wyborów do pogromu w Jedwabnem, albo akademicy związani z prawicą jak choćby prof. Andrzej Zybertowicz, którzy wykluczają z polskości inaczej głosujących – nie obniżają autorytetu uczelni w oczach obywateli?

Nie podobają mi się żadne z przytoczonych wypowiedzi. I nie będę ich bronił. To wypowiedzi publikowane na platformach społecznościowych czy w mediach, które żywią się gorącymi, czasem prowokacyjnymi komentarzami. Zakładam, że żaden z naukowców nie powiedziałby czegoś takiego podczas wykładu dla studentów czy w trakcie konferencji naukowej, bo wewnątrz Akademii jest ciągle poczucie autorytetu uniwersytetu. Ale niektórzy zapominają o nim, wychodząc poza jego mury. Nie zawsze więc strzeżemy go wystarczająco mocno.

Nauka przeżywa kryzys? Niektórzy będą dostrzegać jego objawy np. w wysokim wyniku wyborczym Grzegorza Brauna.

Nauka nie przechodzi kryzysu. Intuicja podpowiada mi, że znaczną część swoich wyborców Grzegorz Braun przyciągnął swoją powierzchowną autokreacją jako głęboko wierzącego katolika. Mogli głosować na niego z tego powodu, a nie z racji jego wypowiedzi na temat Żydów. Nie zgadzam się z twierdzeniem, że wszyscy jego wyborcy są antysemitami.

Prawdziwym, i to bardzo poważnym, problemem jest to, że nauka jest dziś przedstawiana jako jedna z możliwych odpowiedzi: równouprawnione są twierdzenia o korzyściach wynikających ze szczepień i ich szkodliwości. To zrównanie jest źródłem kłopotów na niewyobrażalną skalę, ale nie nauka ponosi za to winę. Jako naukowcy nie możemy się obrażać na tych, którzy twierdzą, że szczepienia przeciwko covidowi powodują autyzm – zaproponujmy program nauczania, który pozwoli uczniom dokładnie dowiedzieć się, jak działają szczepionki typu mRNA. To oczywiście będzie długi proces.

Pod koniec XIX wieku zapanował kult techniki. Potem nastąpiły kryzysy I i II wojny światowej, Holokaust, bomba atomowa – okazało się, że wcale nie musi być lepiej, a nauka jest wykorzystywana również w złych celach. Nie pozostaje nic innego, jak robić swoje: uważam, że poświęcenie czasu popularyzacji wiedzy jest równie ważne jak prowadzenie samych badań. Jeśli będziemy robili to dobrze, społeczeństwo będzie bardziej odporne na oszustwa i antynaukowe narracje.

rozmawiała Estera Flieger

Czy studia powinny być płatne?

Nie.

Pozostało jeszcze 100% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Amerykańska prawica odbija uniwersytety. Główna myśl: „osuszyć bagno”
Plus Minus
Po co się studiuje? Na pewno nie po to, o czym myślą Polacy
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Inne reakcje na wynik wyborów bledną przy „efekcie Karola Nawrockiego”
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Straszliwy błąd Izraela
Materiał Promocyjny
Bank Pekao nagrodzony w konkursie The Drum Awards for Marketing EMEA za działania w Fortnite
Plus Minus
Kataryna: Prędzej PiS przejmie obietnice PO, niż rząd Donalda Tuska coś zrozumie