Jasne, że nie wszystkie uczelnie choćby na poziomie studiów licencjackich wyśrubują idealną proporcję pomiędzy liczbą studentów a wykładowców. Ale wszystkie powinny dążyć do poprawy tych współczynników, a te najlepsze powinny być do tego zmuszone, i dostać do tego stosowne narzędzia. Liczy się tu też kumulowanie potencjału. Najlepsze ośrodki naukowe osiągają efekt kuli śniegowej: nie jest przypadkiem, że noblista w dziedzinie chemii bardzo często kształci kolejnych wybitnych badaczy, bo wokół niego lub niej tworzy się dobre środowisko.
W nauce jedno bardzo dobre badanie waży więcej niż setka średnich. Dla nas wszystkich celem powinno być osiąganie tych najlepszych efektów badań, które zdarzają się rzadko i tylko w sprzyjających warunkach, a nie zadowalać się setkami średnich efektów, które nie zmieniają naszej wiedzy naukowej. Osiąga się to niedemokratycznie i nieegalitarnie.
Uniwersytet bywa dla wielu niebezpieczny, bo jest krytyczny i zawsze kieruje się dążeniem do
prawdy. Spójrzmy na przykład Węgier, Turcji, obecnie
też na Stany Zjednoczone, albo przypomnijmy sobie
ministra nauki Przemysława Czarnka
dr hab. Łukasz Niesiołowski-Spanò
Istnieje opór wobec przyznania, że Polska może mieć co najwyżej pięć uczelni badawczych na najwyższym poziomie, powiedzmy widocznych w skali Europy. Powinny być one finansowane inaczej niż pozostałe – liczba studentów nie powinna być brana pod uwagę jako czynnik decydujący o jego wysokości. Na Uniwersytecie Warszawskim studiuje obecnie ok. 45 tys. osób, podczas gdy optymalnie dla uczelni badawczej, takiej jak UW, byłoby ok. 20 tys. Bo tylko dzięki temu moglibyśmy realnie poprawić jakość naszej dydaktyki. To będzie możliwe tylko wtedy, kiedy nasze państwo uzna, że aby osiągać cele w zakresie badań naukowych i szkolnictwa wyższego w humboldtowskim rozumieniu tej instytucji, opłaca się mieć elitarny Uniwersytet Warszawski oraz Uniwersytet Jagielloński – i dwie–trzy inne uczelnie wyłonione w konkursie oceniającym ich realny potencjał, np. przez międzynarodowy panel – które będą zupełnie inaczej finansowane niż reszta publicznych uczelni. To ważne, by te elitarne uczelnie wyjąć z systemu finansowania szkolnictwa wyższego, by ich istnienie nie uszczuplało funduszy, które państwo dzieli pomiędzy uczelnie publiczne. Powstanie wąskiej grupy uczelni elitarnych powinno być wspierane przez wszystkie pozostałe, a to można uzyskać jedynie, gdy wyłączymy elitę z wyścigu o pieniądze, które są do podziału. Na tych kilku elitarnych uczelniach państwo powinno zapewnić warunki do prowadzenia badań naukowych oraz do dydaktyki zbliżone do najlepszych ośrodków w Europie. Oznacza to też podniesienie wynagrodzeń do tego europejskiego poziomu. To inwestycja, która się szybko zwróci. Na takich bezpiecznych finansowo uczelniach będzie łatwiej prowadzić najwyższej jakości badania naukowe i z nich wychodzić będą świetni absolwenci, którzy będą budować m.in. naszą gospodarkę.
Wiedział to minister Jarosław Gowin, ale poszedł na kompromis z rektorami, których jest więcej niż pięciu. W efekcie powstała ustawa oparta na logice, że wszyscy mają mieć po równo. A w wypadku szkolnictwa wyższego i nauki to błąd – również strategiczny państwa. Dlatego, że się rozdrabniamy, zamiast inwestować pieniądze w miejscu, w którym zostaną najlepiej wydane.
Każdy z nas ze studiów pamięta wykładowców zaangażowanych i takich, którym się nie chciało. Pieniądze nie są jedynym problemem szkolnictwa wyższego.
Problemem są mechanizmy wewnętrznej rekrutacji. Proponuję rozwiązanie. Przyjmijmy, że około 10 proc. pracowników uniwersytetu reprezentuje najwyższy europejski poziom. Wyobrażam sobie, że można na drodze wewnętrznych konkursów obsadzić lepiej wynagradzane etaty i z mniejszym pensum dydaktycznym. Kandydatury oceniałby międzynarodowy panel. Tak jak można stworzyć ekstraligę uczelni, tak też można stworzyć ekstraligę badaczy i dydaktyków. Powinno na tym zależeć wszystkim naukowcom, bo wyróżnieni pociągnęli całą dyscyplinę. Interes wspólny musiałby ustąpić partykularyzmom. Można opracować system, w którym na podstawie transparentnych projakościowych kryteriów obsadza się etaty typu premium, a nawet ci, którzy nie uzyskają takiego etatu, uznają celowość samej oferty dla koleżanki i kolegi. Zdaję sobie sprawę z tego, że to model idealny i nikt go nie wprowadzi, ale jestem przekonany, że to by zadziałało.
Dlaczego ludzie przychodzą dziś studiować historię?
Na studia przychodzą maturzyści, którzy mają pewien kapitał kulturowy i jakiś zasób umiejętności. Po pierwszym roku u nas zostaje około 60 proc. osób i są to znakomici studenci – ciekawi świata, potrafiący się rozwijać, mający otwarte głowy i dobrze odnajdujący się w grupie.
Pracując z tekstem, historycy uczą ich np. krytyki źródła, która jest dzisiaj szczególnie ważną umiejętnością. Kształtujemy umiejętności, które przydadzą się absolwentom na każdym etapie życia i w dowolnym fachu.
Nie ma co ukrywać, że zdarzają się też osoby, które przychodzą jedynie po dyplom, prześlizgując się przez system. Ci korzystają znacznie mniej, zatem wynoszą też mniej.
Koło się zamyka, bo dyplomu wymaga pracodawca.
Coraz rzadziej. To się zmienia: często oczekiwane jest doświadczenie, a nie dyplom. Natomiast pozostaną obszary, w których nadal będzie ceniony dyplom konkretnej uczelni: kandydata na prezesa dużej korporacji rekruter zapyta o to, jakie ukończył studia. Dyplom od pewnego poziomu jest, lub winien być, gwarancją jakości.
Dr hab. Łukasz Niesiołowski-Spanò
Foto: mat. pras.
W strukturę uniwersytetu wbudowany jest ważny paradoks: z jednej strony rodzą się tu innowacje, z drugiej – to organizacja bardzo konserwatywna. Jesteśmy kustoszami tego, co było, a to czyni uniwersytet wyjątkowym i sprawia, że będzie trwał. Pewnie można wyobrazić sobie świat bez niego, zwłaszcza że podobnie jak wolne media, bywa dla wielu niebezpieczny, bo jest krytyczny i zawsze kieruje się dążeniem do prawdy. Spójrzmy na przykład Węgier, Turcji, obecnie też na Stany Zjednoczone, albo przypomnijmy sobie ministra nauki Przemysława Czarnka – władza uznawała, że uczelnie są źródłem, realnej lub potencjalnej, krytyki i niezależnego myślenia. Tym właśnie zawsze winny być. Na autonomię uniwersytetu należy w demokracji chuchać i dmuchać. Ale nie jestem optymistą – model turecki będzie implementowany również w Europie. I nie wiem, jak zatrzymać ten proces.
Jakie jest miejsce uniwersytetu w spolaryzowanym społeczeństwie, zwłaszcza w obliczu kolejnych wyborów? Czy naukowcy – np. dr hab. Michał Bilewicz, profesor UW, porównujący drugą turę wyborów do pogromu w Jedwabnem, albo akademicy związani z prawicą jak choćby prof. Andrzej Zybertowicz, którzy wykluczają z polskości inaczej głosujących – nie obniżają autorytetu uczelni w oczach obywateli?
Nie podobają mi się żadne z przytoczonych wypowiedzi. I nie będę ich bronił. To wypowiedzi publikowane na platformach społecznościowych czy w mediach, które żywią się gorącymi, czasem prowokacyjnymi komentarzami. Zakładam, że żaden z naukowców nie powiedziałby czegoś takiego podczas wykładu dla studentów czy w trakcie konferencji naukowej, bo wewnątrz Akademii jest ciągle poczucie autorytetu uniwersytetu. Ale niektórzy zapominają o nim, wychodząc poza jego mury. Nie zawsze więc strzeżemy go wystarczająco mocno.
Nauka przeżywa kryzys? Niektórzy będą dostrzegać jego objawy np. w wysokim wyniku wyborczym Grzegorza Brauna.
Nauka nie przechodzi kryzysu. Intuicja podpowiada mi, że znaczną część swoich wyborców Grzegorz Braun przyciągnął swoją powierzchowną autokreacją jako głęboko wierzącego katolika. Mogli głosować na niego z tego powodu, a nie z racji jego wypowiedzi na temat Żydów. Nie zgadzam się z twierdzeniem, że wszyscy jego wyborcy są antysemitami.
Prawdziwym, i to bardzo poważnym, problemem jest to, że nauka jest dziś przedstawiana jako jedna z możliwych odpowiedzi: równouprawnione są twierdzenia o korzyściach wynikających ze szczepień i ich szkodliwości. To zrównanie jest źródłem kłopotów na niewyobrażalną skalę, ale nie nauka ponosi za to winę. Jako naukowcy nie możemy się obrażać na tych, którzy twierdzą, że szczepienia przeciwko covidowi powodują autyzm – zaproponujmy program nauczania, który pozwoli uczniom dokładnie dowiedzieć się, jak działają szczepionki typu mRNA. To oczywiście będzie długi proces.
Pod koniec XIX wieku zapanował kult techniki. Potem nastąpiły kryzysy I i II wojny światowej, Holokaust, bomba atomowa – okazało się, że wcale nie musi być lepiej, a nauka jest wykorzystywana również w złych celach. Nie pozostaje nic innego, jak robić swoje: uważam, że poświęcenie czasu popularyzacji wiedzy jest równie ważne jak prowadzenie samych badań. Jeśli będziemy robili to dobrze, społeczeństwo będzie bardziej odporne na oszustwa i antynaukowe narracje.
rozmawiała Estera Flieger