Jarosław Flis: Byłoby dobrze, żeby błędy wyborcze nie napędzały paranoi

Cały problem z domniemanymi oszustwami bierze się stąd, że polaryzacja polityczna przejawia się w retorycznej demonizacji drugiej strony. Obydwie strony sporu politycznego są głęboko przekonane, że ci drudzy nie oddadzą władzy. Rozmowa z Jarosławem Flisem, socjologiem, prof. Uniwersytetu Jagiellońskiego, znawcą systemów wyborczych.

Publikacja: 20.06.2025 14:15

Proces wyborczy w Polsce jest bardzo rozproszony, odbywa się w 30 tysiącach komisji i każda z nich z

Proces wyborczy w Polsce jest bardzo rozproszony, odbywa się w 30 tysiącach komisji i każda z nich z osobna ma naprawdę marginalny wpływ na ostateczny wynik wyborczy – mówi Jarosław Flis

Foto: Marcin Obara/pap

o rozmówcy
Jarosław Flis

Profesor w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego, socjolog, badacz m.in. systemów wyborczych, zachowań politycznych, komunikowania publicznego i konfliktów społecznych. Jest autorem książki „Złudzenia wyboru. Społeczne wyobrażenia i instytucjonalne ramy w wyborach do Sejmu i Senatu”

Czy tegorocznych błędów wyborczych, których dotyczą protesty, jest dużo, mało, czy przeciętnie?

Przekrętów wyborczych w rozumieniu przypisania głosów jednego kandydata drugiemu i na odwrót jest nominalnie trochę więcej niż w przeszłości, aczkolwiek trzeba pamiętać, że po ostatniej nowelizacji kodeksu mamy większą liczbę komisji niż w poprzednich wyborach.

To źle, że mamy ich więcej?

Przeciwnie, bardzo dobrze. Okazało się, że powinno być ich jeszcze więcej. Poprzednia liczba komisji została skonfigurowana pod 60-procentową frekwencję, a nie pod 80-procentową. Jeżeli tworzą się kolejki, to znaczy, że komisji powinno być więcej. Po pierwsze, im więcej komisji, tym bardziej rośnie szansa pomyłek. Dobrze, że na to zwracamy uwagę, bo to oznacza, że prawdopodobnie problem zostanie wyeliminowany i przy następnych wyborach się nie pojawi m.in. z tego powodu, że ludzie będą bardziej wyczuleni na proces liczenia głosów. A po drugie, jeżeli tych błędów pojawiło się więcej, to może zostanie opracowany program, który w razie odwrócenia wyniku będzie sygnalizował, że coś jest nie tak. Że wynik wymaga sprawdzenia. Przy czym w wyborach prezydenckich to jest w sumie mały problem, ale na przykład w wyborach wójtów, burmistrzów i prezydentów odwrócenie wyników o 180 stopni może być czynnikiem, który przesądzi o wyborze. Mieliśmy już takie wybory, w których różnica głosów między pierwszym i drugim kandydatem wynosiła sześć i wtedy autentycznie każdy głos się liczy. W każdym razie demokracja daje sobie radę z takimi pomyłkami. Dobrze by tylko było, żeby te pomyłki nie napędzały paranoi. Wiadomo, że systemy kontroli jakości istnieją dlatego, iż ludzie popełniają błędy. Nie ma co popadać w histerię z powodu błędów, tylko cały czas je wychwytywać i eliminować.

Karol Nawrocki, zwycięzca wyborów prezydenckich 2025, podczas głosowania w II turze

Karol Nawrocki, zwycięzca wyborów prezydenckich 2025, podczas głosowania w II turze

Foto: REUTERS/Kacper Pempel

Jednym z takich pomysłów, które miały eliminować błędy podczas liczenia, było powołanie dwóch składów komisji – jednego do procesu wyborczego, a drugiego do liczenia. Chodziło o to, że ludzie po całym dniu kontrolowania procesu wyborczego są zmęczeni i do liczenia lepiej, żeby przyszli inni, wypoczęci.

To okazało się w gruncie rzeczy szkodliwe. Po pierwsze, tracono mnóstwo czasu na przekazywanie zebranych kart i całej dokumentacji. Po drugie, nie wiadomo było, kto ponosi odpowiedzialność za ewentualne pomyłki. W związku z tym po doświadczeniach z wyborów 2018 roku pomysł wylądował w koszu. Nawiasem mówiąc, te problemy zostały ujawnione przez obserwatorów. W 2018 roku obydwie strony sporu politycznego nakręcały się na możliwe oszustwa wyborcze. Jedni jeszcze pamiętali 2014 rok i nieszczęsną książeczkę, która wypaczyła wynik wyborów samorządowych.

Mówi pan o wyborach samorządowych, gdy karta wyborcza miała formę książeczki i część wyborców sądziła, iż krzyżyk należy postawić na każdej stronie, a niektóre komisje, gdy widziały krzyżyk na pierwszej stronie – w tamtych wyborach nr 1 wylosowało PSL – to dalej już nie zaglądały. I w ten sposób nadspodziewanie dużo głosów zebrała partia chłopska.

Ta sprawa powinna być dla wszystkich nauczką. To nie było fałszerstwo, tylko skutek błędnej decyzji o formie karty do głosowania. Ale PiS nie chciało przyjąć tego do wiadomości i szalało, zmieniając prawo wyborcze przed wyborami samorządowymi w 2018 roku. Zatem druga strona uznała, że to partia Jarosława Kaczyńskiego chce podrasować własny wynik. W rezultacie obie strony zorganizowały sieć obserwatorów i żadna z tych sieci nie znalazła żadnych dowodów na masowe oszustwa. Za to przy okazji zaobserwowano wiele problemów techniczno-organizacyjnych w pracach komisji i pojawiły się udoskonalenia. Dobre prawo powstaje dzięki doświadczeniu, a doświadczenie – dzięki złemu prawu.

Nie ma żadnych podstaw do twierdzenia, że wybory zostały systemowo sfałszowane, i nie ma szans na unieważnienie wyborów

Jarosław Flis

Trzeba się więc uważnie przyglądać procesowi wyborczemu i nie wierzyć, że nasi przeciwnicy są gotowi na wszystko?

Cały problem z domniemanymi oszustwami bierze się stąd, że polaryzacja polityczna przejawia się w retorycznej demonizacji drugiej strony. Obydwie strony sporu politycznego są głęboko przekonane, że ci drudzy nie oddadzą władzy. Pamiętam okładkę jednego z tygodników w 1995 roku, z Lechem Wałęsą wystylizowanym na Józefa Piłsudskiego i sugestią, iż przeprowadzi on przewrót majowy, czyli władzy nie odda.

Nie był to pierwszy przypadek. Już rząd Jana Olszewskiego miał, w mniemaniu niektórych środowisk opiniotwórczych, wyprowadzić wojsko na ulicę w razie odwołania. To był 1992 rok i oczywiście żadne wojska nie zostały wyprowadzone.

Zgoda. Od samego początku było przekonanie, że „oni na pewno nie oddadzą władzy” i za każdym razem opozycja próbuje nakręcić w tej sprawie histerię wśród swoich zwolenników. Zazwyczaj jest to efekt braku pozytywnych pomysłów. Krzyczą, że demokracja jest zagrożona, zamiast wołać – trzeba się zmobilizować, dlatego że mamy świetne pomysły i musimy je realizować. Ten pomysł opowieści o fałszerstwach wyborczych wraca po prostu jak zły szeląg. Profesor Wojciech Słomczyński ułożył na ten temat dwuwiersz: „Sądzi zwykle, kto przegrywa, że gra nie jest sprawiedliwa”.

Różnica 360 tysięcy głosów między wygranym a przegranym, jaka była w tegorocznych wyborach prezydenckich, to nie jest dużo. Zatem każde takie przekręcenie wyników – intencjonalne lub nie – u jednych powoduje nadzieję, że może się jednak uda powtórzyć te wybory, a u innych wywołuje drżenie serca – czy ciężko wywalczone zwycięstwo nie wymknie nam się z rąk. Czy liczba przekręconych wyników uprawnia do takich spekulacji?

Nie, zupełnie nie. Po pierwsze, przekręcenia są w obie strony, a poza tym są o dwa rzędy wielkości mniejsze niż różnica głosów. Miejsca, w których jednoznacznie przekręcono wyniki, dają w sumie około 2–3 tysięcy głosów błędnie przypisanych. One nic nie zmieniają w ostatecznym wyniku. To samo dotyczy nieważnych głosów. Znalazłem na Podkarpaciu komisję, w której było zdecydowanie więcej głosów nieważnych niż średnio w Polsce. Okazało się, że w pierwszej turze w tym miejscu wygrał Sławomir Mentzen. Wyraźnie jakaś grupa wyborców Mentzena skreśliła dwóch kandydatów i liczba nieważnych głosów skoczyła do 6 procent. Przy czym trzeba dodać, że to było jakieś dziesięć głosów czy coś koło tego, bo obwód głosowania był wyjątkowo mały.

Każdy wynik trzeba sprawdzać na dwa sposoby. Przede wszystkim patrzeć na procenty, ale później patrzeć też na liczby, bo może się okazać, że procenty są wysokie, ale gdy w grę wchodzi kilkadziesiąt głosów, to nie są to znaczące wartości. Można też wyobrazić sobie presję na określone głosowanie. Pamiętam reportaż z 1997 roku w „Gazecie Wyborczej” dotyczący Koniówki koło Czarnego Dunajca. Padł tam jeden głos na SLD. I gdy komisja skończyła liczyć głosy, to wstał sołtys i powiedział, że to on zagłosował na Sojusz Lewicy Demokratycznej, bo gmina dostała nowy wóz strażacki od rządu i trzeba się było odwdzięczyć.

To chyba miejscowi nie mieli mu nawet tego za złe.

Na szczęście taka presja, która może działać np. w zamkniętych społecznościach, nie przesądza o wyniku wyborów.

A czerwone korale noszone przez członków komisji? Miały wpływ na wyborców czy nie miały?

Raczej trudno się spodziewać, żeby ktoś pod wpływem czerwonych korali zmienił swoje preferencje wyborcze. Ale w 2023 roku, zresztą za sprawą Prawa i Sprawiedliwości, pojawił się inny problem. PiS zdecydowało wtedy, żeby w dniu wyborów parlamentarnych zorganizować referendum. Zapewne miał być to sposób na poprawę wyniku PiS w tych wyborach, ale jak zwykle nie zadziałał.

Dlaczego jak zwykle?

Bo w 2015 roku spróbował wykorzystać pomysł z referendum Bronisław Komorowski, rozpisując je między pierwszą a drugą turą wyborów prezydenckich. Miał to być sposób na przyciągnięcie do urzędującego prezydenta wyborców Pawła Kukiza. Jak wiadomo, Komorowski przegrał wówczas wybory. A najbardziej znanym przykładem osiągnięcia efektu odwrotnego do zamierzonego było referendum w sprawie brexitu. Premier David Cameron chciał uspokoić w ten sposób nastroje w partii, a skończyło się tym, że przestał być szefem rządu, Wielka Brytania zaś wyszła z Unii Europejskiej. Prawo i Sprawiedliwość też oczekiwało lepszego wyniku wyborczego dzięki referendum w 2023 roku, co się nie ziściło. Za to otworzyło drogę do budowania presji społecznej w czasie głosowania. Słyszałem opowieść z  jednej z krakowskich komisji, jak to wyglądało. Kolejka po karty do głosowania była na całą salę gimnastyczną i nagle ktoś, kto już był przy stoliku, głośno powiedział: „tylko bez karty do referendum”.

Czytaj więcej

Tomasz Pietryga: Podważanie wyniku wyborów prezydenckich to droga donikąd

To była deklaracja polityczna?

Oczywiście. Pani przewodnicząca komisji powiedziała: „No, ale ciszej, ciszej”, na co wyborca jeszcze głośniej: „Ale o czym mam mówić ciszej, o tym, że nie chcę karty do referendum?”. No i gdy tak z dziesięć osób ogłosi, że nie bierze karty do referendum, to pojawia się presja na tych, którzy stoją w kolejce, żeby zweryfikowali swoje poglądy w sprawie referendum i głosowania na PiS. Oczywiście kolejki były wówczas w komisjach w dużych miastach, gdzie PiS i tak ma mniejsze poparcie, a w małych miejscowościach to nie był problem. Z drugiej strony to nie jest tak, że w dużych miastach nikt nie głosuje na Prawo i Sprawiedliwość, zatem ta presja mogła mieć znaczenie.

A co z zaświadczeniami o możliwości zagłosowania poza miejscem zamieszkania? PiS już w 2023 roku alarmowało, że była masa fałszerstw, bo ludzie jeździli z tymi zaświadczeniami od komisji do komisji i oddawali więcej niż jeden głos. Dlaczego PKW nic z tym nie zrobiła?

Bo to nie jest realny problem. Prawo wyborcze przewiduje, że wszystkie dane są wpisywane w określone rubryki. Dzięki temu w każdej komisji można łatwo sprawdzić, ile osób zagłosowało na podstawie zaświadczenia. Jest po prostu plik w Excelu na stronie PKW, który każdy może sobie otworzyć i to zajmuje minutę. Dlatego gdyby było to masowe zjawisko, to natychmiast zostałoby wykryte, bo liczba osób głosujących na podstawie zaświadczenia byłaby większa niż liczba wydanych zaświadczeń. Z tego, co mi wiadomo, było to sprawdzane i niczego takiego nie wykryto. Powiem więcej, stwierdzono nawet, że nie wszystkie osoby, które wzięły zaświadczenia, pofatygowały się do urn. Zatem rzekome autobusy z wyborcami, które jeżdżą po Polsce i przewożą ludzi z zaświadczeniami z miejsca na miejsce, to są legendy. Takie opowieści to jest po prostu rozkręcanie paranoi, która udziela się też drugiej stronie.

Nie można by było po prostu oddawać zaświadczeń w komisji?

Owszem, ale wtedy zarzut brzmi, że przecież łatwo je kserować, porobić wiele kopii i w ten sposób obejść ograniczenie. Ale tak jak mówiłem – problem w rzeczywistości nie istnieje. Zaświadczenia są imienne, łatwo zatem byłoby ustalić, że ktoś zagłosował kilka razy, co jest oszustwem wyborczym, za które grozi odpowiedzialność karna. Istnieją w różnych krajach rozmaite rozwiązania eliminujące podejrzenia o wielokrotne głosowanie. W niektórych państwach dostaje się kartę magnetyczną do głosowania, która po jednorazowym użyciu traci ważność. Jest też taki system, w którym skanuje się dowód osobisty, a program odnotowuje, że jego właściciel zagłosował, i uniemożliwia ponowne głosowanie w innym miejscu. Wszystko można zrobić, pytanie, czy państwo polskie powinno kupić 30 tysięcy skanerów i wydłużyć kolejki do głosowania, jeżeli problem w rzeczywistości nie istnieje.

Przy których wyborach było najwięcej pomyłek wyborczych?

Zdecydowanie były to wybory samorządowe w 2014 roku, kiedy zamiast jednej karty wyborczej była książeczka, która wielu wyborców wprowadziła w błąd. A po tamtych wyborach wszyscy nabrali paranoi dotyczącej fałszowania wyników. Tym bardziej że wtedy doszło też do awarii systemu komputerowego. Na dodatek ówczesny szef PKW, tak samo jak prezydent i pierwszy prezes Sądu Najwyższego zapewniali, że nie było z tymi wyborami najmniejszych problemów, co później okazało się nieprawdą. Z kolei opozycja rozkręciła histerię wokół systemowego sfałszowania wyborów, co też było nieprawdą.

A prawdziwe fałszerstwa się zdarzały?

Incydentalnie. W wyborach samorządowych w Krakowie w 1994 roku zdarzyło się np., że osoba wpisująca wyniki głosowania do protokołu była zawziętym wrogiem partii rządzącej i wpisała jej zero głosów, co natychmiast rzucało się w oczy. A wynikało to z przekonania, że partia rządząca fałszuje wybory i dlatego trzeba pomóc stronie poszkodowanej. Im bardziej wierzymy, że druga strona wygrała dzięki oszustwom, tym większe jest przyzwolenie na własne oszustwo, bo uważamy, że to jest rekompensata dla pokrzywdzonej strony. W wyborach samorządowych takie działanie może być skuteczne, ale wybory prezydenckie to jest inna skala. Zresztą gdyby kiedykolwiek na przestrzeni 35 lat doszło do intencjonalnego i zorganizowanego na dużą skalę oszustwa wyborczego, tobyśmy się o tym dowiedzieli. Ktoś by nagrał kolegów z komisji, jak oszukują, i prędzej czy później wrzucił to na YouTube’a lub przekazał dziennikarzom. A skoro to się nigdy nie wydarzyło, to też potwierdza, że takich zdarzeń po prostu nie było. Proces wyborczy w Polsce jest bardzo rozproszony, odbywa się w 30 tysiącach komisji i każda z nich z osobna ma naprawdę marginalny wpływ na ostateczny wynik wyborczy.

Foto: REUTERS/Kacper Pempel

Ale zawsze są jakieś problemy. W tym roku ponad 1000 protestów wyborczych wpłynęło do Sądu Najwyższego.

Jeżeli pojawia się jakiś niepokojący wynik, to jest to efekt raczej nieuwagi niż spisku. Ale proces liczenia głosów jest cały czas doskonalony. Przebieg głosowania jest u nas wyjątkowo transparentny. Wyniki po zliczeniu głosów pojawiają się natychmiast na stronie PKW i są dostępne dla całego świata.

Jeżeli ktoś na przykład w małej komisji widzi, że jest zero głosów na danego kandydata, a sam na niego głosował, to ma podstawy do protestu?

Oczywiście. Polska od 20 lat jest w absolutnej czołówce transparentności wyborów i sprawności informatycznej systemu wyborczego. I co więcej, wybory są organizowane z szacunkiem dla całego procesu. W Wielkiej Brytanii punkty do głosowania są organizowane np. w pralniach, a u nas jednak w szkołach. Nie robimy na kolanie takich rzeczy. I to też pomaga w utrzymaniu uczciwości takich wyborów. W 2023 roku opozycja była przeświadczona, że PiS nie odda władzy, zatem zorganizowała sieć obserwatorów. Z tego, co wiem, bo zostało przeprowadzone badanie wśród tych osób, owi obserwatorzy byli zbudowani uczciwością wyborów. Przychodzili do komisji przekonani, że będą patrzeć na ręce nakręconym oszołomom, którzy tylko czekają, żeby przekręcić wyniki, a okazało się, że wszystko jest zrobione profesjonalnie, na chłodno i rzeczowo. Zatem obserwatorzy wyszli z komisji niezwykle uspokojeni stanem polskiej demokracji.

A czy możliwe jest unieważnienie wyborów?

Takie unieważnienia na świecie się zdarzały. Jeden taki przypadek był w Austrii, gdy komisje zaczęły liczyć głosy korespondencyjne, a jeszcze trwało głosowanie w lokalach. Uznano to za naruszenie standardów. Drugi przypadek również dotyczył wyborów prezydenckich w Austrii, kiedy wyborcy dostali wadliwe pakiety do głosowania korespondencyjnego. Wada polegała na tym, że klej na kopertach był za słaby i pakiety z głosami przychodziły rozklejone. Z tego powodu wybory zostały przesunięte o kilka miesięcy, żeby można było wyprodukować nowe pakiety do głosowania. My byliśmy najbliżej unieważnienia wyborów prezydenckich w 2020 roku, kiedy rządzący upierali się przy wyborach korespondencyjnych, choć wiadomo było, że to jest nie do zrealizowania.

Czytaj więcej

Mówi pan o tzw. kopertowych wyborach.

No tak. Dziś możemy uznać to za zabawne, ale chaos panował wtedy tak ogromny, że rząd uważał, iż system informatyczny do wyborów przygotowuje Krajowe Biuro Wyborcze, a KBW było przekonane, że zajmuje się tym Ministerstwo Aktywów Państwowych, które odebrało PKW nadzór nad wyborami. Opinia publiczna dowiedziała się o tym dopiero po fakcie, gdy do tych wyborów nie doszło. Przewodniczący Państwowej Komisji Wyborczej na pismo marszałek Sejmu, jak idą przygotowania do wyborów, odpisał, że nie ma takiej możliwości organizacyjno-prawnej, żeby wybory się odbyły 10 maja, a prezydent Andrzej Duda dwa dni później brał udział w debacie kandydatów na prezydenta jak gdyby nigdy nic. Pytanie brzmi, czy nie wiedział, że żadnych wyborów 10 maja nie będzie? Czy może sądził, iż uda się je przepchnąć kolanem, niezależnie od tego, co sądzi na ten temat przewodniczący PKW? Moim zdaniem ówczesne zachowanie Andrzeja Dudy jest największą plamą na jego honorze. Wtedy groził nam kryzys polityczny na niewiarygodną skalę. To Jarosław Gowin uratował państwo polskie przed naprawdę potężną katastrofą, bo od początku przeciwstawiał się wyborom kopertowym. A oni nie dość, że mu nie podziękowali, to jeszcze później się na nim zemścili na wszystkie możliwe sposoby.

A jak będzie w tym roku? Sytuacja jest nietypowa, bo to rządzący twierdzą, iż opozycja sfałszowała wybory. Pojawiło się żądanie ponownego przeliczenia wszystkich głosów. Czy Karol Nawrocki po rozpatrzeniu protestów wyborczych nadal będzie prezydentem elektem?

Oczywiście. Nie ma żadnych podstaw do twierdzenia, że wybory zostały systemowo sfałszowane, i nie ma szans na unieważnienie wyborów.

Czy tegorocznych błędów wyborczych, których dotyczą protesty, jest dużo, mało, czy przeciętnie?

Przekrętów wyborczych w rozumieniu przypisania głosów jednego kandydata drugiemu i na odwrót jest nominalnie trochę więcej niż w przeszłości, aczkolwiek trzeba pamiętać, że po ostatniej nowelizacji kodeksu mamy większą liczbę komisji niż w poprzednich wyborach.

Pozostało jeszcze 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Chińskie marzenie
Plus Minus
„Aniela” na Netlfiksie. Libki kontra dziewczyny z Pragi
Plus Minus
„Jak wytresować smoka” to wierna kopia animacji sprzed 15 lat
gra
„Byczy Baron” to nowa, bycza wersja bardzo dobrej gry – „6. bierze!”
Materiał Promocyjny
Firmy, które zmieniły polską branżę budowlaną. 35 lat VELUX Polska
Plus Minus
„Materialiści” oferują miłośnikom komedii romantycznych dokładnie to, po co przyszli