Chińskie władze po arabskich rewolucjach uszczelniają internet

Chińskie władze robią wszystko, co w ich mocy, by po kraju nie rozeszły się wieści o tym, że w Tunezji, Egipcie czy Libii narody sięgnęły po władzę

Publikacja: 19.03.2011 00:01

Chińskie władze po arabskich rewolucjach uszczelniają internet

Foto: Fotorzepa, Andrzej Krauze And Andrzej Krauze

Red

Prezydent Hu Jintao 19 lutego wygłosił na spotkaniu gubernatorów prowincji i ministrów przemówienie poświęcone utrzymaniu stabilności społecznej. Zapewniwszy o niezmiennej słuszności partyjnej linii, poczynił trzy uwagi. Nie wspomniał wprost o Bliskim Wschodzie czy echach tamtejszych protestów w Chinach, ale zapowiedział: po pierwsze, wzmocnienie kontroli nad informacjami wymienianymi przez Internet. Po drugie, ujęcie w karby przepisów „wirtualnego społeczeństwa". Po trzecie, nakierowanie opinii publicznej, jaka w tym wirtualnym społeczeństwie się wykluwa, w „zdrowym kierunku".

Jakby na potwierdzenie najgorszych obaw Hu tego samego dnia ktoś w Internecie powiesił wezwanie do rozpoczęcia „jaśminowej rewolucji" w Chinach. Reakcja policji była błyskawiczna. W ciągu paru godzin działacze demokratyczni w wielu miastach, w tym sygnatariusze manifestu zwanego Kartą 08, zostali zatrzymani albo dostali zaproszenie do komisariatów „na herbatkę". To była propozycja nie do odrzucenia.

Jaśminowy apel pojawił się w serwisie wiadomości zwanym boxun, czyli „pełna informacja", który redagują w USA chińscy emigranci. Policja internetowa szybko zablokowała dostęp do tej strony z chińskich komputerów. Ale i tak tekst rozprzestrzenił się po chińskim Internecie dzięki mikroblogom. Dysydenci zwołali demonstracje w co najmniej 13 dużych miastach. Te w Pekinie i Szanghaju 20 lutego zostały rozpędzone przez policję, ale wiece odbyły się w innych miastach.

Państwowe media  bardzo pobieżnie relacjonowały antyautorytarne protesty w Afryce Płn. 6 lutego, w kulminacyjnym momencie protestów kairskich organ KPCh „Renmin Ribao" („Dziennik Ludowy") informował czytelników, że „rząd egipski stale podejmuje kroki na rzecz przywrócenia ładu społecznego".

Mu Jintao

Kiedy chińscy cenzorzy zdecydowali umieścić na czarnej liście filtrowanych słów nazwisko „Mubarak" (a także „Egipt" i „jaśmin"), internauci zaprawieni w grze w kotka i myszkę zaczęli wymyślać sprytne zamienniki, a wśród nich „Mu Xiaoping" i „Mu Jintao" zawierające aluzję do nazwisk chińskich autokratów. Było to nie tylko wybieg przeciwko cenzorom, ale zarazem podbicie stawki.

Egipskie powstanie to trudny orzech do zgryzienia dla chińskich władz, bo podkopuje jedną z ich ulubionych teorii, że w kontekście specyfiki kraju żądania demokracji i poszanowania praw człowieka to skutek wywrotowej taktyki antychińskich sił mających swój matecznik na Zachodzie. Jeśli ta teoria jest prawdziwa, to trzeba w takim razie wyjaśnić, dlaczego miliony Egipcjan powiedziały dość Mubarakowi, który był klientem USA. Ewidentnie ich motywacje były głębsze.

Przykład Tunezji prowadzi zaś do innego, równie trudnego pytania. Wyrzucony z Tunisu Ben Ali wydawał się stosować tak zwany chiński model – wzrost gospodarczy połączony z represjami politycznymi i to z dużym powodzeniem jak uznawano przez wiele lat. Tunezyjczycy wyszli jednak na ulice, by się go pozbyć. Czy to znaczy, że chcieli czegoś więcej niż chińskiego modelu?

12 lutego, dzień po rezygnacji Mubaraka, część politbiura KPCh odbyła specjalne spotkanie. Wiadomość o nim dotarła do mnie od pewnego działacza w Pekinie, który z kolei dostał podsumowanie dyskusji od jednego z sekretarzy obecnych na spotkaniu. 18 lutego dokument został opublikowany na stronie boxun.

Głównym celem spotkania było ustalenie taktyki przeciwstawiania się skutkom obecnej fali demokratyzacji na Bliskim Wschodzie. Zajmowano się celami dla policji i wojska, ale główny nacisk został położony na propagandę. Zebrani zobowiązali wydział propagandy i podległe mu jednostki organizacyjne do następujących działań:

1. Zatrzymanie wszystkich niezależnych doniesień, komentarzy i dyskusji w prasie i Internecie dotyczących Egiptu i innych objętych wstrząsami miejsc. 2. Silniejsze filtrowanie blogów, mikroblogów i forów dyskusyjnych. 3. Zapewnienie, by media jednolicie publikowały standardowe teksty o Bliskim Wschodzie rozsyłane przez oficjalną agencję prasową.

Postanowiono również, że wszystkie ważniejsze gazety muszą wzmocnić swoje wysiłki w celu kształtowania opinii publicznej i podkreślać wątek zakulisowej inspiracji amerykańskiej, obecnej w procesach na Bliskim Wschodzie. Zdaniem partyjnych szefów trzeba mocniej kontrolować i poddawać krytyce mikroblogi. Jednocześnie nakazano podjęcie kroków przygotowawczych do ewentualnego odłączenia części Internetu.

Słowa politbiura w Chinach szybko przekuwa się w czyn. Możemy się spodziewać intensywniejszego kasowania wpisów i zamykania stron, które wspominają o Bliskim Wschodzie oraz nachalniejszego „ukierunkowywania" opinii publicznej przez państwową prasę. 18 lutego, na przykład, gazeta „Global Times", która łączy efektowne serwisy o modzie ze ścisłym przestrzeganiem partyjnej linii, opublikowała wstępniak zatytułowany „Mikroblogi nie zawsze są wielkim wynalazkiem".

Powstania w Tunezji, Libii i Egipcie nie wydarzyłyby się bez Facebooka i Twittera. Młodzi ludzie używali serwisów społecznościowych do komunikacji i organizowania się, a aparat represji nie mógł za nimi nadążyć. Facebook jeszcze nie zaistniał w Chinach na szerszą skalę, ale Twitter już dał się władzom we znaki.

W Pekinie działacz opozycyjny Wang Lixiong skorzystał z Twittera, by doprowadzić do bezpośrednich rozmów między Dalaj Lamą a tysiącami chińskich obywateli. Twitter jest ulubionym medium wymiany wiadomości między ludźmi chcącymi być o krok przed depczącą im po piętach komputerową policją.

Ale sztuczki technologiczne to tylko jeden z powodów, dla których trzymany pod kluczem laureat pokojowego Nobla Liu Xiaoboo nazwał Internet „prezentem od Boga". Dla chińskich internautów jeszcze ważniejszy jest psychologiczny luz, jaki daje anonimowość w sieci.W okresie komunistycznym cenzura mediów w Chinach bazowała głównie na autocenzurze napędzanej strachem. Ale ten mechanizm działa tylko wtedy, kiedy władze, których się boisz, wiedzą, kim jesteś. Prawie wszystkie bardzo wyraziste i różnorodne światopoglądowo postaci zabierające obecnie głos w chińskim Internecie, to pseudonimy. Władze zakazały ich używania, ale jeśli robi to 400 mln ludzi, to co mogą poradzić?

Roznosząc wieści o masowych ruchach, jakie zapanowały nad ulicami Kairu, Tunisu, Bahrajnu, media społecznościowe poszerzyły horyzonty myślowe nawet chińskich aktywistów, w tym autorów Karty 08. Kiedy rozmawiałem z osobami z tego grona kilka dni temu, dowiedziałem się, że i one były trochę zaskoczone pojawiającymi się na północy Afryki pierwszymi jaskółkami demokracji.

Z początku chińscy opozycjoniści nie za bardzo wiedzieli, co o tym myśleć. Aż do niedawna sami określali swoją tożsamość w odniesieniu do dysydentów z Europy Wschodniej z przeszłości (swoją nazwę Karta 08 oczywiście wzorowała na czeskiej Karcie 77). Walczyli oni z podobnym wrogiem – komunistyczną dyktaturą – i mieli podobne cele: demokrację i prawa człowieka, o których tak wymownie pisał Vaclav Havel.

Tymczasem o mieszkańcach Afryki wielu Chińczyków miało przekonanie, że są „zacofani". Od czasów wojny z terroryzmem prowadzonej przez USA łatwo, za łatwo, było uwierzyć w negatywny wizerunek świata islamu rozpowszechniany przez Amerykę. Teraz jednak  jeden z chińskich działaczy mówi mi: – Nawet jeśli wybierają coś, czego sami byśmy nie wybrali, czyli państwo islamskie, to musimy bronić ich wyboru, jeśli został podjęty demokratycznie.

Nie da się wyłączyć

Czy reżimy autorytarne mogą zagrodzić drogę internetowej demokracji? Przez pięć dni w okresie najgorętszych protestów ludzie Mubaraka byli w stanie wyłączyć Internet. Chińskie władze też już próbowały tej metody w regionie Xinjiang na zachodzie kraju. Po zamieszkach z lipca 2009 r. zarządzono niemal całkowitą blokadę na 312 dni.

W zeszłym roku jeden z czołowych chińskich ekspertów ds. Internetu Xiao Qiang dyskutował z człowiekiem zajmującym wysokie stanowisko w elicie władzy na temat „zagrożenia dla stabilności". W pewnym momencie jego rozmówca, jakby chcąc zagrać va banque, zasugerował: – Jeśli będziemy musieli, to przekręcimy wyłącznik i będzie po Internecie.

Czy władze w Pekinie naprawdę mogą zrobić coś takiego? Oficjalne dane głoszą, że rząd przeznacza ponad 500 mld juanów (76 mld dol.) rocznie na „utrzymanie stabilności kraju", z czego kilkadziesiąt miliardów idzie na kontrolę Inernetu. Ale całkowite wyłączenie może być technicznie trudne. Gdyby nawet dało się to przeprowadzić, to od sieci w Chinach zależy dziś życie niezliczonej masy ludzi (którzy używają jej nie dla politykowania, ale handlu, komunikacji, rozrywki), a „przekręcenie wyłącznika" mogłoby zakończyć się kataklizmem i raczej nie przyczyniłoby się do „stabilności".

Od czasu, gdy Henry Kissinger udał się do Pekinu w 1971 r., by odmrozić relacje międzypaństwowe, amerykańska polityka wobec Chin jest spętana przez niezdolność do zrozumienia, że ten kraj to coś znacznie więcej (i coś znacznie innego) niż jego władcy. Nawet masakra własnych obywateli przeprowadzona przez reżim na placu Tiananmen w 1989 r. doprowadziła tylko do częściowego i chwilowego zerwania z zasadą, że Chiny równa się kierownictwo KPCh.

W ostatnich tygodniach pojawiły się jednak oznaki, że administracja Obamy kończy z tą ślepotą i wreszcie będzie chciała rozmawiać z ludźmi w Chinach ponad głowami rządu i partii.

15 lutego sekretarz stanu Hillary Clinton zapowiedziała, że Stany zamierzają pomagać użytkownikom w Chinach i nie tylko „obchodzić filtry, ale być o krok przed cenzorami" i na wszelkie inne sposoby być częścią wolnego, otwartego Internetu. Obiecała też przyznanie 25 mln dol. grantów „technologom i działaczom znajdującym się w awangardzie walki z represjonowaniem ruchu w Internecie".

Autor jest sinologiem, profesorem University of California w Riverside, przetłumaczył na angielski zbiór dokumentujący represje z 1989 r. znany jako „The Tiananmen Papers" oraz tekst manifestu Karty 08

(C) The New York Review of Books 2011

Prezydent Hu Jintao 19 lutego wygłosił na spotkaniu gubernatorów prowincji i ministrów przemówienie poświęcone utrzymaniu stabilności społecznej. Zapewniwszy o niezmiennej słuszności partyjnej linii, poczynił trzy uwagi. Nie wspomniał wprost o Bliskim Wschodzie czy echach tamtejszych protestów w Chinach, ale zapowiedział: po pierwsze, wzmocnienie kontroli nad informacjami wymienianymi przez Internet. Po drugie, ujęcie w karby przepisów „wirtualnego społeczeństwa". Po trzecie, nakierowanie opinii publicznej, jaka w tym wirtualnym społeczeństwie się wykluwa, w „zdrowym kierunku".

Jakby na potwierdzenie najgorszych obaw Hu tego samego dnia ktoś w Internecie powiesił wezwanie do rozpoczęcia „jaśminowej rewolucji" w Chinach. Reakcja policji była błyskawiczna. W ciągu paru godzin działacze demokratyczni w wielu miastach, w tym sygnatariusze manifestu zwanego Kartą 08, zostali zatrzymani albo dostali zaproszenie do komisariatów „na herbatkę". To była propozycja nie do odrzucenia.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą