Inne spojrzenie na strajk w Stoczni Gdańskiej

Z Januszem Głowackim o strajku w stoczni gdańskiej w 1980 roku i o powieści "Moc truchleje" rozmawia Krzysztof Masłoń

Publikacja: 19.03.2011 00:01

Inne spojrzenie na strajk w Stoczni Gdańskiej

Foto: Fotorzepa, Bartosz Sadowski BS Bartosz Sadowski

Janusz Głowacki napisał dla Andrzeja Wajdy scenariusz filmu o Lechu Wałęsie. Ta wiadomość zelektryzowała wszystkich, ale i zdziwiła – przynajmniej część opinii publicznej. W końcu sławny reżyser z egzaltacją wyznał swego czasu, że chciałby być co najwyżej szoferem pana Lecha, natomiast autor „Good night, Dżerzi", znany ironista, nie krył swego mocno sceptycznego stosunku zarówno do Lecha Wałęsy, jak „Solidarności". Koronnym na to dowodem jest jego powieść „Moc truchleje", po raz pierwszy wydana w drugim obiegu w 1981 roku, a niedawno wznowiona w ramach „Kanonu literatury podziemnej".

Rz: „Moc truchleje" to chyba najbardziej polityczna z pańskich książek?

No bo powstawała w wyjątkowo politycznych czasach, kiedy wszystko było polityczne, kobiety, Bóg, alkohol też. Siłą rzeczy i ja zostałem wciągnięty w toczącą się polityczną walkę.

Został pan wciągnięty czy sam się pan do tej walki włączył?

Zostałem wciągnięty, bo w sierpniu 1980 roku pojechałem do Gdańska na strajk. Nie jechałem z intencją walki z komuną, tylko dlatego, że działo się coś niezwykłego. Uważałem, że trzeba tam być. Zdarza mi się mieć intuicję.

Długo był pan w Gdańsku?

Nie pamiętam, dziesięć dni, tydzień? Wystarczająco długo, żeby napisać o tym, co się tam działo.

Napisać inaczej niż wszyscy, powtarzający wtedy niczym mantrę, jak to jest wspaniale, że Polak z Polakiem się dogadał.

„Moc truchleje" szła pod prąd ogólnemu entuzjazmowi, temu wybuchowi miłości do robotników, który był po prostu socrealizmem a rebours. Mam swoje prywatne spojrzenie, innego też wybrałem sobie bohatera. Takiego małego człowieczka, zgubionego w sytuacji, która go przerosła. Niewiele rozumie z tego, co się wokół niego dzieje. Z biedy i oszołomienia nowomową stracił umiejętność odróżniania dobrego od złego, jest kompletnie skołowany, w strajku bierze udział przez przypadek. Nie zdaje sobie sprawy, że w istocie jest informatorem bezpieczeństwa, ma olbrzymi szacunek dla władzy, której – oczywiście – bardzo się też boi, ale ile jest strachu w tym szacunku, to już inna sprawa. Strajk jest dla niego szaleństwem, ale jak się tam wepchnął, to wstydzi się wypchnąć.

Człowieczek ten, czyli Ufnal, doprowadzony został przez pana do postaci karykaturalnej...

Nie jestem pewien. On mnie trochę śmieszy, a jeszcze bardziej wzrusza.

... ale jego otoczenie ze strajku jest jak najbardziej realne. W powieści występują przecież i Lech Wałęsa, i Anna Walentynowicz, i Andrzej Gwiazda...

Mnie się w „Mocy..." najbardziej podoba to, co wymyśliłem, i dlatego jej pierwsza część wydaje mi się ciekawsza. Bo jeśli chodzi o sam przebieg strajku, to pisząc książkę, miałem złudne poczucie, że wiem więcej od innych, bo byłem na miejscu. Nie wziąłem pod uwagę tego, że wszyscy będą pisać to samo i od strony informacyjnej ulegnie to dewaluacji.

Będę bronił książki przed autorem, bowiem choć wszyscy pewnie widzieli to samo, to jednak nie zauważyłem, by poza panem ktoś zwrócił wtedy uwagę na znamienny fakt. Otóż w trakcie strajku Lech Wałęsa nagle się rozchorował, miał 40 stopni gorączki, był niemal półprzytomny, ale pamiętał o jednym – by, nie daj Boże, nie wyznaczono mu następcy.

Wydawało mi się też bardzo ludzkie, że jakieś ogromnie ważne posiedzenie Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego zostało przesunięte o godzinę, bo w telewizji nadawany był kolejny odcinek straszliwie popularnego serialu „Pogoda dla bogaczy". Sytuacje dramatyczne zawsze sąsiadują z komicznymi – przynajmniej mnie się tak zdaje. Nigdy nigdzie nie zauważyłem patosu gołego, oczywiście poza literaturą, filmem i prasotelewizją.

Gdański strajk niemal fizycznie sąsiadował z odbywającym się jakby nie do końca jawnie Festiwalem Piosenki w Sopocie, na którym Izabela Trojanowska śpiewała charakterystyczny dla tamtego czasu przebój: „Tyle samo prawd, ile kłamstw".

A to, że delegacja prostytutek przybyła do stoczni, by prosić o wypuszczenie na ląd trzymanych na redzie marynarzy tych państw zachodnich, których związki popierają nasz strajk – to wcale nie był mój wymysł.

Czy „Moc truchleje" powstała z noweli filmowej, którą pisał pan wspólnie z Michałem Mońką?

Michał był od początku na miejscu i bardzo dużo widział. Napisaliśmy razem taką nowelę dla Wajdy. Ale nic z tego nie wyszło, bo się Andrzejowi nie podobała.

Podobieństwo „Mocy..." do przynajmniej dwóch filmów jest zastanawiające. I nie myślę tu tylko o nakręconej według pańskiego scenariusza „Choince strachu", ale o „Człowieku z żelaza" Andrzeja Wajdy i „Zawróconym" Kazimierza Kutza. Bohater tego drugiego filmu grany przez Zbigniewa Zamachowskiego to przeciez pański Ufnal, tyle że przeniesiony na Śląsk i żyjący w komunalnym bloku, a nie w wozie „o byłym zastosowaniu cyrkowym".

Nie widziałem filmu Kutza, ale film Wajdy jest chyba dużo bardziej patetyczny.

W „Mocy..." co rusz słychać chichot historii. Ciekawe, że już wtedy zwrócił pan uwagę na niezmierną aktywność, jaką wykazywały w trakcie strajku siły i służby specjalne. Tacy ludzie jak pański Misiak...

Coś czułem, że dzieją się rzeczy tajemnicze. A wywiadu dla telewizji francuskiej, którego udzielił ważny działacz robotniczy, sam słuchałem. Wydał mi się mocno podejrzany, czyli prowokacyjny.

Ale oficerów z izraelskiej armii, na których kazał liczyć ów działacz, to już pan wymyślił?

Chyba rzeczywiście ich dodałem, ale o Amerykanach, którzy nas nie sprzedadzą, słyszałem. Ciągle mówiono też, że niemieckie łodzie podwodne żelaznym kordonem opasały stocznię pod wodą i tylko czekają na sygnał do ataku. No więc i władza straszyła, i baliśmy się sami, i były też prowokacje bezpieki, ale była też świadomość niezwykłego momentu, jaki przeżywamy. Komunizm zaczął się walić, ja jednak nie wierzyłem, że się do końca zawali. Pamiętam, kiedy wychodziłem ze strajku, spotkałem Zdzisława Najdera, który rozpromieniony zapytał: „No i co"? Powiedziałem, że moim zdaniem to się źle skończy, a on był pełen optymizmu.

Gdy „Moc truchleje" ukazała się w podziemnym Kręgu, pan był w Londynie. Kiedy zobaczył pan wydaną swoją książkę?

Chyba w Londynie właśnie, zresztą bardzo szybko wyszła potem po angielsku. Do Ameryki przemycił ją z Polski ktoś z „New York Timesa". Dla mnie wartość tej książki leży głównie w języku. Owszem, jest to język karykaturalny, ale opisujący karykaturalną rzeczywistość, czyli mnie się wydawał akurat. Nawiasem mówiąc, niemieckie wydanie „Mocy..." nosi tytuł „Nie mogę narzekać".

To pierwsze zdanie powieści, do którego jest pan – jak mniemam – przywiązany, gdyż tak samo zatytułował pan wybór swych opowiadań wydanych z 2003 roku.

Bo to mówi sporo o bohaterze, który nie zdaje sobie sprawy z potworności swojego życia, uważa, że wszystko jest OK. Przechodzi do porządku nad swoją nędzą, koszmarną egzystencją w jakimś wozie, umierającymi dziećmi. Taki jest jego świat, o którym opowiada swoim językiem. Kiedy Giedroyc wysłał „Moc truchleje" do eleganckiego francuskiego wydawnictwa Flammarion, otrzymał od redaktorki zajmującej się polską prozą list z poradą, żeby „Najpierw pan Głowacki nauczył się pisać po polsku". A Anglicy się od razu pokapowali, zresztą Francuzi potem też.

„Moc truchleje" to pańska pierwsza powieść. Czy aby nie jedyna do książki o Jerzym Kosińskim?

Ja bym dodał „Ostatniego ciecia". A „Z głowy" to czasem nie powieść? Ogólnie nie lubię pisać długo. Używam tylko słów, które mi się wydają konieczne. Mam kłopoty z opisami przyrody.

Jak się zdaje, czas działa na korzyść „Mocy...". To co w niej jest groteskowe, przesadne, przestało razić, a jedynie bawi. O żadnym szarganiu świętości także już nie ma mowy. Za to budzi uznanie, jak wiele, niekoniecznie pięknych, spraw zauważył pan w chwilach narodzin „Solidarności".

Ale też co najmniej raz się wtedy wzruszyłem. Kiedy zakończono strajk i podpisano porozumienie, a wszyscy zaśpiewali „Jeszcze Polska...", poczułem, że oczy zaczynają mi łzawić. Drugi raz czułem się podobnie po 11 września 2001 roku w Nowym Jorku, kiedy Amerykanie ze świecami i zdjęciami zmarłych w rękach śpiewali swój hymn narodowy.

W sierpniu 1980 roku spodziewał się pan jednak najgorszego, i to najgorsze po 16 miesiącach w końcu się stało.

Wisiało w powietrzu. Ja w pierwszych dniach grudnia 1981 roku wyjechałem do Londynu na premierę swojego „Kopciucha". Tam złapał mnie stan wojenny. Wtedy pojechałem do Stanów Zjednoczonych. Myślałem, że na stałe, bo uważałem komunizm za wyrok dożywotni. Kiedy po latach w Nowym Jorku rozmawiałem z Jackiem Kuroniem, spytałem go: „Czy ty naprawdę spodziewałeś się końca komunizmu"? A on na to: „Byłem absolutnie o tym przekonany, a zdziwiony tym tylko, że tak długo się trzyma". Czyli znacznie mniej od niego wiedziałem.

Nie postrzegał pan rzeczywistości jak polityk.

Bo się dobrze maskowała. Ale ona w tej książce tak czy inaczej jest. Bardzo lubię opis wizyty w stoczni Edwarda Gierka, czyli to przemówienie Najwyższej Osoby do stoczniowców: „Budując te wasze, jak wy je tam nazywacie, statki, a jakże, a jakże"...

I w wyuczonych odpowiedziach robotników – prawdziwych czy podstawionych – pochodzących, jak jeden mąż, z Żywieckiego i mających po 30 lat. Ale, już bardziej serio...

Ależ to było serio...

Tak jak serio była odpowiedź pewnego stoczniowca, który na wiecowy apel o niewszczynanie strajku, o poczekanie, odpowiada: „Ja czekam od urodzenia, trzydzieści pięć lat". Myślę, że to właśnie niecierpliwość młodszej części robotniczych załóg doprowadziła do Sierpnia „80. Pański Ufnal przynależy bardziej do starszej generacji, przetrąconej, tej, która mocno dostała po głowie i od tamtej pory głównie się bała.

Na pewno byli przestraszeni, prostowali się bardzo nieśmiało. Ale widzieli przecież pleniące się złodziejstwo, cwaniactwo, wszechogarniające kłamstwo z cenzurą na czele. Już nie wiem, czy sam to wymyśliłem, ale wciąż podoba mi się stwierdzenie z „Mocy..." o zakorzenieniu cenzury w polszczyźnie, na co dowodem według dziennikarki z TV były zdania: „Ugryź się w język" albo „Wypluj to słowo".

Przekonany jestem, że lektura tej książki może być ożywcza dla młodych czytelników, często już na samo słowo „Solidarność" reagujących alergicznie.

Bo „Solidarność" stała się elementem najróżniejszych gier politycznych, nieomal sztonem w kasynie, tak że takie reakcje są, niestety, naturalne. Jak się gra pewnymi rzeczami, nawet wspaniałymi, to one przechodzą, że tak powiem, w fazę cynizmu.

Janusz Głowacki napisał dla Andrzeja Wajdy scenariusz filmu o Lechu Wałęsie. Ta wiadomość zelektryzowała wszystkich, ale i zdziwiła – przynajmniej część opinii publicznej. W końcu sławny reżyser z egzaltacją wyznał swego czasu, że chciałby być co najwyżej szoferem pana Lecha, natomiast autor „Good night, Dżerzi", znany ironista, nie krył swego mocno sceptycznego stosunku zarówno do Lecha Wałęsy, jak „Solidarności". Koronnym na to dowodem jest jego powieść „Moc truchleje", po raz pierwszy wydana w drugim obiegu w 1981 roku, a niedawno wznowiona w ramach „Kanonu literatury podziemnej".

Rz: „Moc truchleje" to chyba najbardziej polityczna z pańskich książek?

No bo powstawała w wyjątkowo politycznych czasach, kiedy wszystko było polityczne, kobiety, Bóg, alkohol też. Siłą rzeczy i ja zostałem wciągnięty w toczącą się polityczną walkę.

Został pan wciągnięty czy sam się pan do tej walki włączył?

Zostałem wciągnięty, bo w sierpniu 1980 roku pojechałem do Gdańska na strajk. Nie jechałem z intencją walki z komuną, tylko dlatego, że działo się coś niezwykłego. Uważałem, że trzeba tam być. Zdarza mi się mieć intuicję.

Pozostało 89% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy