„Muzealny, zimny Wawel nie jest już dość dobrym miejscem pochówku dla nikogo. Więzi pamięć o ludziach, zamienia ją w pomniki. Niewiele w nim emocji, wiele rekwizytów, masek, napuszonej, sztucznej wzniosłości. Jest bezruch i martwota. (...) Do muzeum wszystkim żywym jest daleko" – w taki sposób rok temu jedna z publicystek przekonywała, że Lech i Maria Kaczyńscy skrzywdzeni zostaną pochówkiem na królewskim wzgórzu. A jednak od roku niezliczeni Polacy i turyści z całego świata czekają pokornie w długich kolejkach, aby dotknąć prezydenckiego grobowca i pomodlić się przy nim.
To nie jest zimny kamienny sarkofag. Jak napisał jeden z internautów: „Ten marmur ciepły od dotyku tylu dłoni – tętni życiem!". Istotnie. Tę kryptę ożywiają tłumy, które najwyraźniej za czymś tęsknią. Którym czegoś brak. To poczucie braku Kogoś i Czegoś odczułem w listopadzie ub. r., gdy odwiedzałem skromne mieszkania niegdysiejszych szczecińskich uczestników Grudnia „70. Gdy już miałem za sobą nagranie wspomnień o rewolcie, parokrotnie padła ta sama prośba: – Był pan wtedy w kwietniu, jak spadł samolot, na Krakowskim Przedmieściu. Niech pan opowie, jak to wyglądało.
Najmocniej wbił mi się w pamięć rosły, barczysty szczecinianin Waldemar Brygman, człowiek ze szwem po postrzale z wojskowego kaemu, który z błyszczącymi oczyma prosił mnie: „Niech pan pod pałacem zapali świeczkę za tego naszego małego rycerza". Palenie świeczek pod pałacem? Przecież to absurd palić znicze pod czyimś miejscem pracy – ironizował niedawno prezydencki minister Tomasz Nałęcz. To co było oczywistym absurdem dla pana ministra w studiu telewizji w Warszawie – było oczywiste dla szczecińskich ludzi Grudnia „70. – Przecież my też palimy świeczki pod stocznią, a to jest zakład pracy.
Styl to człowiek
Bronisław Komorowski zamieszkał w Belwederze, mając najwyraźniej jakiś uraz do pałacu na Krakowskim Przedmieściu. Jak się dowiadujemy, w rocznicę katastrofy flaga na Pałacu Prezydenckim zostanie ściągnięta do połowy masztu. 10 kwietnia być może władze Warszawy będą na tyle łaskawe, że nie będą gasić zniczy przed 2.30 w nocy następnego dnia.
Wydawałoby że Bronisław Komorowski, człowiek niepodległościowej opozycji, powinien mimo wszystko jakoś wpasować się w miejsce po Lechu Kaczyńskim. Podobno to właśnie oczekiwanie spowodowało, że jego Platforma wybrała na kandydata PO. Zarówno Kaczyński, jak i Komorowski demonstrowali sentyment do tradycji piłsudczykowskiej i obaj uczestniczyli w wielkim ruchu „Solidarności" lat 80. Ale styl to człowiek. Niepodległościowy rys Komorowskiego rzadko przekłada się na wypowiedzi zdradzające troskę o miejsce Polski w Europie. Miejsce kraju niepodległego i nieufającego w naiwny sposób słodkim zapewnieniom europejskich mocarzy. Jeśli nowy prezydent mówi o miejscu naszego kraju na mapie Europy, to słyszymy zazwyczaj euroentuzjastyczne komunały.
Różnice widać też w stylu mówienia o stanie państwa polskiego. Gdy Lech Kaczyński wiecznie troszczył się o sprawność organów ścigania i prokuratury, o to, aby prawo godziło w przestępcę, a nie upokarzało ofiary – to Komorowski jako wierny koalicjant Donalda Tuska powtarza, że w polskich organach ścigania i wymiarze sprawiedliwości wszystko toczy się jak najlepiej. Gdzieś znikło charakterystyczne dla Lecha Kaczyńskiego poczucie oburzenia bezkarnością chuligaństwa.
Potrafił z żalem opowiadać o nowo-huckich osiedlach, gdzie gangi pewnych siebie agresywnych wyrostków terroryzują normalnych mieszkańców. U Komorowskiego takiego niepokoju czy wyczulenia nie widać.