Piotr Semka o pierwszym roku bez Lecha Kaczyńskiego

Tęsknotę za tamtą prezydenturą ożywia pamięć krótkiej chwili, kiedy Lech Kaczyński nazwał to, co wielu Polaków myślało i czego im wcześniej brakowało

Aktualizacja: 09.04.2011 01:30 Publikacja: 09.04.2011 01:01

Piotr Semka

Piotr Semka

Foto: Fotorzepa, Kuba Kamiński kkam Kuba Kamiński Kuba Kamiński

„Muzealny, zimny Wawel nie jest już dość dobrym miejscem pochówku dla nikogo. Więzi pamięć o ludziach, zamienia ją w pomniki. Niewiele w nim emocji, wiele rekwizytów, masek, napuszonej, sztucznej wzniosłości. Jest bezruch i martwota. (...) Do muzeum wszystkim żywym jest daleko" – w taki sposób rok temu jedna z publicystek przekonywała, że Lech i Maria Kaczyńscy skrzywdzeni zostaną pochówkiem na królewskim wzgórzu. A jednak od roku niezliczeni Polacy i turyści z całego świata czekają pokornie w długich kolejkach, aby dotknąć prezydenckiego grobowca i pomodlić się przy nim.

To nie jest zimny kamienny sarkofag. Jak napisał jeden z internautów: „Ten marmur ciepły od dotyku tylu dłoni – tętni życiem!". Istotnie. Tę kryptę ożywiają tłumy, które najwyraźniej za czymś tęsknią. Którym czegoś brak. To poczucie braku Kogoś i Czegoś odczułem w listopadzie ub. r., gdy odwiedzałem skromne mieszkania niegdysiejszych szczecińskich uczestników Grudnia „70. Gdy już miałem za sobą nagranie wspomnień o rewolcie, parokrotnie padła ta sama prośba: – Był pan wtedy w kwietniu, jak spadł samolot, na Krakowskim Przedmieściu. Niech pan opowie, jak to wyglądało.

Najmocniej wbił mi się w pamięć rosły, barczysty szczecinianin Waldemar Brygman, człowiek ze szwem po postrzale z wojskowego kaemu, który z błyszczącymi oczyma prosił mnie: „Niech pan pod pałacem zapali świeczkę za tego naszego małego rycerza". Palenie świeczek pod pałacem? Przecież to absurd palić znicze pod czyimś miejscem pracy – ironizował niedawno prezydencki minister Tomasz Nałęcz. To co było oczywistym absurdem dla pana ministra w studiu telewizji w Warszawie – było oczywiste dla szczecińskich ludzi Grudnia „70. – Przecież my też palimy świeczki pod stocznią, a to jest zakład pracy.

Styl to człowiek

Bronisław Komorowski zamieszkał w Belwederze, mając najwyraźniej jakiś uraz do pałacu na Krakowskim Przedmieściu. Jak się dowiadujemy, w rocznicę katastrofy flaga na Pałacu Prezydenckim zostanie ściągnięta do połowy masztu. 10 kwietnia być może władze Warszawy będą na tyle łaskawe, że nie będą gasić zniczy przed 2.30 w nocy następnego dnia.

Wydawałoby że Bronisław Komorowski, człowiek niepodległościowej opozycji, powinien mimo wszystko jakoś wpasować się w miejsce po Lechu Kaczyńskim. Podobno to właśnie oczekiwanie spowodowało, że jego Platforma wybrała na kandydata PO. Zarówno Kaczyński, jak i Komorowski demonstrowali sentyment do tradycji piłsudczykowskiej i obaj uczestniczyli w wielkim ruchu „Solidarności" lat 80. Ale styl to człowiek. Niepodległościowy rys Komorowskiego rzadko przekłada się na wypowiedzi zdradzające troskę o miejsce Polski w Europie. Miejsce kraju niepodległego i nieufającego w naiwny sposób słodkim zapewnieniom europejskich mocarzy. Jeśli nowy prezydent mówi o miejscu naszego kraju na mapie Europy, to słyszymy zazwyczaj euroentuzjastyczne komunały.

Różnice widać też w stylu mówienia o stanie państwa polskiego. Gdy Lech Kaczyński wiecznie troszczył się o sprawność organów ścigania i prokuratury, o to, aby prawo godziło w przestępcę, a nie upokarzało ofiary – to Komorowski jako wierny koalicjant Donalda Tuska powtarza, że w polskich organach ścigania i wymiarze sprawiedliwości wszystko toczy się jak najlepiej. Gdzieś znikło charakterystyczne dla Lecha Kaczyńskiego poczucie oburzenia bezkarnością chuligaństwa.

Potrafił z żalem opowiadać o nowo-huckich osiedlach, gdzie gangi pewnych siebie agresywnych wyrostków terroryzują normalnych mieszkańców. U Komorowskiego takiego niepokoju czy wyczulenia nie widać.

Kancelaria prezydencka obecnie nie organizuje seminariów, na których dyskutuje się o stanie państwa. Prezydent Komorowski sugeruje, że skoro premierem jest Donald Tusk, to wszystko z definicji musi być w najlepszym porządku. Tak samo przecież było, gdy Komorowski był marszałkiem Sejmu. Wówczas także afera hazardowa nie skłaniała go do żadnych przestróg wobec własnej partii. Propaństwowy optymizm zastąpił czujną refleksję nad tym, czy dobrze korzystamy z naszej niepodległości. Jest też coś głębszego, co wychodzi na jaw w gafach. W miejsce przeczulenia na kurtuazję wobec kobiet Lecha Kaczyńskiego – dowcipy o kaszalotach i przaśne żarty. Zamiast pełnych żalu dyskusji z dziennikarzami o Polsce przedwrześniowej – dywagacje o bigosie jako istocie polskości.

Obrońcy prezydenta Komorowskiego powracają do tezy o przemyśle pogardy, jaki powstał, aby upokorzyć Lecha Kaczyńskiego. Prezydenccy ministrowie wskazują, że dziś Bronisław Komorowski pada ofiarą równie skandalicznych żartów i ataków. To prawda, zdarzają się takie w gazetach opozycji i w Internecie. A jednak zgody na twierdzenie, że jest to to samo, nie ma, bo za czasów Lecha Kaczyńskiego ten medialny i internetowy „przemysł pogardy" był firmowany i wychwalany przez czołowe autorytety. Od wybitnych artystów po gwiazdy popkultury, a nawet zasłużone siwe głowy, które podchwytywały niesmaczne wypowiedzi Kazimierza Kutza i Janusza Palikota.

Dziś Jarosław Kaczyński nie wychwala publicznie z uśmiechem dowcipów walących w Bronisława Komorowskiego na łamach antyplatformerskiego pisemka „Pinezki". W miejsce inteligenckiej obawy Lecha Kaczyńskiego o to, czy nasza niepodległość ma trwałe fundamenty, pojawił się raczej mało twórczy optymizm. Przekonanie, że pozostając w głównym nurcie Unii Europejskiej i NATO, możemy przestać martwić się o suwerenność. Gdy Lech Kaczyński dużą część swojej aktywności spożytkował na szukanie sposobu zapewnienia Polsce bezpieczeństwa energetycznego – nowy prezydent poparł bardzo wątpliwą umowę gazową z Rosją.

Jest czymś niewiarygodnie dziwnym ta synteza sarmatyzmu i swojskości w wykonaniu Bronisława Komorowskiego, połączona z przekonaniem, że historia się już skończyła. Ten kontrast dwóch wrażliwości byłego i obecnego prezydenta przywodzi na myśl historyjkę z ostatnich lat XVIII wieku. Wówczas to do Polski przez kordony przedarła się z Włoch pieśń: „Jeszcze Polska nie zginęła!". Usłyszawszy ten refren, jeden z hreczkosiejów pogodzonych z ówczesnym „ładem europejskim" miał się publicznie zdziwić: „A cóż to za dziwna piosenka? Czy Polska to szpilka, żeby miała gdzieś zginąć?".

Podejrzane defilady

Niekiedy obecny prezydent nawiązuje do poprzedniej prezydentury. Tak było 1 marca, gdy po raz pierwszy obchodziliśmy Dzień Żołnierzy Wyklętych. Prezydent odznaczył wówczas weteranów antykomunistycznego podziemia lub częściej ich rodziny. Ale poprzedni prezydent bardzo wiele wysiłku wkładał też w dotarcie do ludzi z dalszych szeregów podziemnej walki „Solidarności" i uhonorowanie orderami. Do tych, którzy nie mieli szczęścia zostać gwiazdami mediów czy parlamentarzystami. Do ludzi ze skromnych mieszkań, którym zdrowie zgruchotała zomowska pałka, a na domiar złego nie starcza im dziś pieniędzy z renty na lekarstwa. Zobaczymy, czy za nowej prezydentury będą odznaczani równie często, jak za czasów Lecha Kaczyńskiego. Wiemy już za to, kto z list do odznaczeń został skreślony. To przypadek Krzysztofa Wyszkowskiego, współzałożyciela Wolnych Związków Zawodowych – poprzednika „Solidarności". Wyszkowski znalazł się na ostatniej liście orderowej, którą stworzyła kancelaria, a której prezydent Kaczyński już nie zdążył zatwierdzić. Tak czy inaczej przez ostatni rok żadnego orderu nie dostał. Posypały się natomiast Ordery Orła Białego. Co chyba nieprzypadkowe – te najwyższe odznaczenia Polski trafiają dziwnym trafem do zwolenników obecnego prezydenta w kampanii wyborczej.

Gdy 15 sierpnia 2007 roku oglądałem wojskową defiladę z okazji rocznicy cudu nad Wisłą w warszawskich Alejach Ujazdowskich, czułem jakoś intuicyjnie, że więcej takich imprez nie będzie. Mimo że defilada przyciągnęła dziesiątki tysięcy zachwyconych warszawiaków z dziećmi. Pomyliłem się tylko nieznacznie. Rok potem, w 2008 roku, gdy władzę nad Siłami Zbrojnymi prezydent Lech Kaczyński dzielił z ministrem obrony Bogdanem Klichem, doszło do jeszcze jednej defilady w rocznicę cudu nad Wisłą, ale to już był koniec. Jak się okazało, nie omyliła mnie intuicja, że następcy IV RP wymyślą 100 najróżniejszych powodów, aby uzasadniać, że defilady nie mają sensu. Dla Lecha Kaczyńskiego było oczywiste, że każdy naród potrzebuje chwili dumy ze swojej armii i zachwycenia się choć na moment pięknem wojskowej barwy i symboliki. Jednak jak się okazało, zarówno dla Donalda Tuska – nieprzepadającego za „bohaterszczyzną" – jak i dla Bronisława Komorowskiego, sarmackiego przyjaciela generałów – defilady jawią się jako dziwactwo.

Na podobnej zasadzie niegdyś prezydent Warszawy Lech Kaczyński był zdolny do tego, aby w ciągu półtora roku zbudować od zera i otworzyć dla zwiedzających Muzeum Powstania Warszawskiego. W wypadku Donalda Tuska ten sam czas nie wystarczył, by otworzyć Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. Dzieje się tak, mimo że gdańskie muzeum i tak chronione jest osobiście premierowską ręką od cięć budżetowych. Może „muzealnicy" od Lecha Kaczyńskiego dokonali dzieła stworzenia muzeum w 16 miesięcy, bo mieli świadomość, że każdy dzień władzy PiS nad stolicą to cud darowany przez opatrzność? Ale już warszawskie Muzeum Historii Polski nie znajduje się wśród priorytetów obecnej ekipy. Wszelkie nakłady znalazły się na liście cięć ministra kultury. Ale tu przynajmniej udaje się jedynie, że nie ma środków. W wypadku zespołu Muzeum Ziem Zachodnich we Wrocławiu Platforma ma od lat jedno i to samo stanowisko. Zimna negacja, która o tyle nie niszczy tego projektu, że wspomaga go silny we Wrocławiu prezydent Rafał Dutkiewicz. Ale w świecie kultury szepcze się, że wszelkie angażowanie się w projekt Muzeum Historii Polski to strata czasu. „Donald tego nie chce" – słyszy się szepty na koktajlach.

Zmiana rządu w 2007 roku ugodziła też w instytucję, której prezydent Lech Kaczyński poświęcał wiele uwagi i szacunku. Chodzi oczywiście o IPN, który w latach 2005 – 2010 wykonał ogromną pracę dla uświadomienia Polakom skali oporu przeciwko brunatnemu i czerwonemu totalitaryzmowi. Wystarczyła furia Lecha Wałęsy na IPN za wypełnienie jego ustawowego obowiązku, czyli przedstawienia, jak znajdujące się w jego pieczy dokumenty mają się do sprawy „Bolka" – by dbająca o dobre relacje z Wałęsą Platforma ukarała Instytut, dokonując jego prawnej reorganizacji. Nietrudno zauważyć, że półtora roku znacznie ograniczyło to aktywność IPN. Gdy niedawno recenzowałem „Złote serca czy złote żniwa" – książkową odpowiedź historyków Marka J. Chodakiewicza i Wojciecha Muszyńskiego na ostatnią książkę Jana Tomasza Grossa – zwróciłem uwagę, że książka ta jest dedykowana profesorowi Januszowi Kurtyce. Choć jej współautorem jest historyk IPN, to przy pisaniu występował on jedynie jako prywatna osoba. Na usta ciśnie się więc pytanie, czy za rządów Kurtyki taka spokojna i naukowa riposta nie powstałaby pod patronatem Instytutu. I znów uprzytamniamy sobie, jakie są konsekwencje ofiary smoleńskiej. Pisząc o Polsce bez Lecha Kaczyńskiego, przychodzi nam na myśl sytuacja IPN, i natychmiast uświadamiamy sobie, jak zmienił się IPN bez Janusza Kurtyki.

Nasza chata z kraja

Czy Europa kończy się dziś dla Platformy Obywatelskiej na Bugu? Politycy tej partii aż zachłysnęliby się z oburzenia na takie dictum. Jak to, a Partnerstwo Wschodnie?! W opinii polityków PO, jeśli coś przeszkadza otwarciu na Wschód, to są to afronty litewskie lub też suwerenny wybór Ukraińców, którzy w wyborach prezydenckich sami przekreślili pomarańczową rewolucję.

To prawda – gdyby żył Lech Kaczyński i jakimś cudem przedłużyłby swoją kadencję o kolejne pięć lat, to też musiałby przyznać, że Wilno zafiksowało się na punkcie ustaw językowych. Też byłby bezradny wobec faktu, że Ukraińcy wybrali sobie na prezydenta prorosyjskiego Wiktora Janukowycza. No dobrze, ale czy zwrot Platformy wynika tylko z rzeczy, na które nie ma ona wpływu? Przecież dość wyraźnie przekreślono opcję jagiellońską, jednocześnie wspominając o Polsce piastowskiej dbającej raczej o dobre relacje z potężnym cesarstwem niemieckim i unikającą zbytniego patrzenia na Wschód.

Przypomnijmy filozofię polityczną Lecha Kaczyńskiego w tej mierze. Wskazywał on, że nadzieje związane z wejściem Polski do Unii Europejskiej i NATO spełniły się tylko częściowo. Owszem zapewniło to Polsce stabilizację gospodarczo-cywilizacyjną i uzyskanie deklaracji pomocy w razie agresji wojskowej z zewnątrz. A jednak w miarę prób wskrzeszania przez Kreml rosyjskiej strefy wpływów w Europie Wschodniej reakcje na to krajów zachodnich były zaskakująco wstrzemięźliwe. Kaczyński z niepokojem obserwował budowanie politycznej osi na linii Paryż – Berlin – Moskwa, który to alians paraliżował stanowczość Zachodu w sytuacji np. konfliktu Rosji z Gruzją w 2008 roku. Właśnie ta sytuacja stała się przykładem przekonania prezydenta, że państwa Europy Środkowo-Wschodniej muszą w takich sytuacjach działać razem w celu reagowania na wojownicze ruchy Rosji i naciskania na kraje Zachodu, aby nie uciekały w pasywizm. Taką demonstracją był wyjazd grupy przywódców państw Europy Środkowo-Wschodniej do Tbilisi, gdy rosyjskie czołgi parły na stolicę Gruzji. Kaczyński zachęcał też Estonię, Litwę i Łotwę do wspólnego lobbowania w celu przesunięcia granic NATO i UE jak najdalej na Wschód.

Dziś polityka ta choćby wskutek napięcia na linii Warszawa – Wilno jest o wiele trudniejsza, ale przecież nie niemożliwa. Czy podtrzymano przekonanie o potrzebie bardzo silnych i częstych kontaktów z Estonią i Łotwą? Czy polscy dyplomaci starają się uzmysłowić Litwinom poprzez estońskich i łotewskich kolegów, że z rozdźwięku polsko-litewskiego najbardziej korzysta Rosja? A co z Gruzją? Przecież przetrwała ona rosyjskie naciski i nadal stanowi najbardziej wysunięty na Wschód przyczółek Zachodu na terenie Kaukazu.

Rok po śmieci prezydenta Lecha Kaczyńskiego warto też wskazać, że jego sceptycyzm wobec rytuału spotkań Trójkąta Weimarskiego miał podstawę. Przecież gdyby przeszkodą dla rozkwitu idei weimarskiej był, jak chciała PO, tylko kapryśny prezydent – to szczyty odbywałyby się po listopadzie 2007 roku, gdy premierem został Tusk, a jednak prawie trzy lata idea ta była martwa. A próba jej reaktywowania w lutym br. mogła tylko rozczarować.

Cóż zresztą to za sojusz, gdy w momencie konfliktu w Libii Francuzi podejmują inicjatywę zbrojną, Niemcy w tej sprawie trzymają wspólny front z Chinami i Rosją, a Polska po cichu trzyma się na uboczu.

I wreszcie trzeci element strategii Lecha Kaczyńskiego. Przekonanie byłego prezydenta, że prócz gwarancji NATO-wskich musimy mieć specjalne relacje sojusznicze z USA. Służyć tym planom miało umieszczenie na terytorium Polski elementów tarczy antyrakietowej. Ta nadzieja zbladła oczywiście wraz z wyborem Baracka Obamy i odwróceniem się nowej administracji plecami do Europy. „Ameryka ma nas gdzieś, więc musimy się trzymać Berlina i Paryża na dobre i złe" – sugerowali platformersi.

Ale Kaczyński nie twierdził, że w relacjach z Amerykanami spotykać nas będą wyłącznie miłe niespodzianki. Zachęcał raczej, aby wymóg dodatkowych relacji z USA traktować jako ideę rozpisaną na dziesięciolecia. Z której nie rezygnuje się tylko dlatego, że jakaś nowa ekipa w Białym Domu nagle straciła zainteresowanie dla Środkowej Europy.

Tymczasem wydawać się mogło, że dla ekipy Tuska brak zainteresowania Ameryki tarczą to wspaniała okazja, aby rzucić się w ramiona Europie. A uzupełnieniem tego zwrotu ku Europie miał być reset w stosunkach z Rosją. Rok po katastrofie smoleńskiej nawet sam Tusk zmuszony jest przyznać się do utraty złudzeń na temat dobrej współpracy z Moskwą w wyjaśnianiu jej przyczyn.

Co więcej, w tej kwestii polityka Bronisława Komorowskiego jest bardziej ugodowa niż polityka rządu. Gdy tylko przebrzmiał obraźliwy dla Polski raport MAK, prezydent Komorowski pośpieszył z telefonem do prezydenta Dmitrija Miedwiediewa, aby upewnić się, że aktualne jest spotkanie w rocznicę katastrofy.

Dla takiej polityki kadencja Lecha Kaczyńskiego była wyrazistą antytezą.

I to może wyjaśnia dobrze, dlaczego dziś ulice ku czci Lecha Kaczyńskiego istnieją w Tbilisi, Odessie, Mukaczewie, Batumi i Chicago – a nie ma jej w jego rodzinnej Warszawie.

Ciepły kamień na Wawelu, jasne od zniczy Krakowskie Przedmieście. To symbole tęsknoty za tamtą prezydenturą, wyśmiewaną i oczernianą na wszelkie sposoby. Ale była to jednocześnie krótka chwila, kiedy ktoś nazwał to, co wielu Polaków myślało i czego im wcześniej brakowało. Czegoś, czego często nie potrafią ubrać w słowa, ale już na zawsze będą wiązać z prezydencką parą.

„Muzealny, zimny Wawel nie jest już dość dobrym miejscem pochówku dla nikogo. Więzi pamięć o ludziach, zamienia ją w pomniki. Niewiele w nim emocji, wiele rekwizytów, masek, napuszonej, sztucznej wzniosłości. Jest bezruch i martwota. (...) Do muzeum wszystkim żywym jest daleko" – w taki sposób rok temu jedna z publicystek przekonywała, że Lech i Maria Kaczyńscy skrzywdzeni zostaną pochówkiem na królewskim wzgórzu. A jednak od roku niezliczeni Polacy i turyści z całego świata czekają pokornie w długich kolejkach, aby dotknąć prezydenckiego grobowca i pomodlić się przy nim.

To nie jest zimny kamienny sarkofag. Jak napisał jeden z internautów: „Ten marmur ciepły od dotyku tylu dłoni – tętni życiem!". Istotnie. Tę kryptę ożywiają tłumy, które najwyraźniej za czymś tęsknią. Którym czegoś brak. To poczucie braku Kogoś i Czegoś odczułem w listopadzie ub. r., gdy odwiedzałem skromne mieszkania niegdysiejszych szczecińskich uczestników Grudnia „70. Gdy już miałem za sobą nagranie wspomnień o rewolcie, parokrotnie padła ta sama prośba: – Był pan wtedy w kwietniu, jak spadł samolot, na Krakowskim Przedmieściu. Niech pan opowie, jak to wyglądało.

Najmocniej wbił mi się w pamięć rosły, barczysty szczecinianin Waldemar Brygman, człowiek ze szwem po postrzale z wojskowego kaemu, który z błyszczącymi oczyma prosił mnie: „Niech pan pod pałacem zapali świeczkę za tego naszego małego rycerza". Palenie świeczek pod pałacem? Przecież to absurd palić znicze pod czyimś miejscem pracy – ironizował niedawno prezydencki minister Tomasz Nałęcz. To co było oczywistym absurdem dla pana ministra w studiu telewizji w Warszawie – było oczywiste dla szczecińskich ludzi Grudnia „70. – Przecież my też palimy świeczki pod stocznią, a to jest zakład pracy.

Pozostało 89% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy