Towarzyszący reporterom „opiekun" ze strony władz dobrze wiedział, że nie dali się nabrać. „To nawet nie wygląda na ludzką krew!" – zawołał, zdegustowany żałosną propagandą własnego rządu.
Incydent opisało z rozbawieniem parę gazet: my, zachodni dziennikarze, uwielbiamy kpić sobie z dyktatorów, którzy próbują nami manipulować. Ale jak często zauważamy o wiele subtelniejsze kłamstewka opowiadane przez naszych polityków? To nie jest tak bezczelne jak sztuczna krew, ale kiedy przywódcy Zachodu mówią o „operacji NATO" w Libii, to – by użyć eufemizmu – oszczędnie dawkują nam prawdę.
Wystarczy popatrzeć na fakty: nie było żadnej dyskusji wewnątrz NATO o operacji, żadnego głosowania i wspólnego planowania. Ściśle rzecz biorąc, sojusz północnoatlantycki działa tylko w wypadku ataku na jednego ze swoich członków. Wojna w Afganistanie rozegrała się w następstwie takiego ataku i była na początku postrzegana jako wojna ze wspólnym wrogiem. W Libii jest inaczej: nie było ataku, nie ma wspólnego wroga, nie ma konsensusu.
Dwaj ważni członkowie NATO – Niemcy i Turcja – otwarcie sprzeciwiają się misji w Libii i odmawiają odegrania jakiejkolwiek roli operacyjnej. Wielu mniejszych członków zgłosiło zakulisowo zastrzeżenia i nie wysyła niczego poza przysłowiową skrzynią z prowiantem. Sekretarz generalny NATO spędził wiele dni na telefonowaniu do drugorzędnych stolic europejskich z prośbą o samoloty. Kilka razy usłyszał odmowę.
Ale nawet ci, którzy wspierają misję, niezbyt się do niej przykładają. Szwedzki parlament szumnie zatwierdził pierwsze od ponad 40 lat wykorzystanie samolotów bojowych. Ale, niestety, wolno im tylko pilnować przestrzegania strefy zakazu lotów. To oznacza, że mogą zestrzeliwać libijskie maszyny rządowe, ale nie mogą bombardować celów naziemnych. Ponieważ władzom Libii pozostało już niewiele samolotów, nie powinno to być trudne zadanie.