Konfrontacja tekstu literackiego z jego medialnymi zapowiedziami i odgłosami każe uznać, że polskie recenzenctwo, en masse, jest już nawet nie na dnie, ale ryje głęboko w mule pod nim. Z czym autorka, nie debiutantka przecież, pogrywa sobie zupełnie na zimno, rozsiewając tu i tam po tekście jedno-, dwuzdaniowe wtręty służące przyciągnięciu i wykarmieniu wytwarzających medialny „kontent" palantów.
Gdybym był jej wydawcą, odbiłbym na ksero kondensujący wyłącznie te momenty „abstrakt" ? co i kiedy sobie bohaterka wkłada, mówiąc jej językiem, w cipę, co i z którego otworu komu wionie, etc. ? i to rozesłał po redakcjach zamiast normalnych egzemplarzy, których nikt i tak czytać nie ma czasu. Chyba zresztą tak zrobiono.
Tymczasem książka faktycznie jest skandalem, ale bynajmniej nie przez moczopłciowe wtręty, bo nic tu już nowego się wymyślić nie da, ani nie przez podsunięty mediom personalny klucz, bo demaskowanie, jaki naprawdę jest Andrzej Żuławski, jest ciekawe w równym stopniu, co studium psychiki Joli Rutowicz; nawet nie przez tyleż prowokacyjnie bluźnierczą, co bezsensowną scenę profanowania hostii. Skandalem jest ta powieść wcale nie dla czytelnika konserwatywnego, poczciwego mieszczucha oczekującego od literatury treści i form konwencjonalnych.
Powieść powinna wzburzyć środowiska postępowe, a już zwłaszcza postawić włosy na głowach feministkom. Fakt, że nic takiego nie nastąpiło, jest tylko kolejnym dowodem ich ideologicznej tępoty. Gdyby coś podobnie antyfeministycznego napisał ktoś z przeciwnej strony, pewnie by się wszystkie ciotki rewolucji rzuciły dawać odpór, ale widząc nazwisko Gretkowskiej, łyknęły książkę bezrefleksyjnie.
Jeśli ktoś chce podziwiać graniczącą z ekshibicjonizmem otwartość autorki, to wyraża się ona w tym, że jeji bohaterka przy wszystkich zewnętrznych atrybutach kobiety wyzwolonej jest i pozostaje beznadziejną, prowincjonalną cipcią. Paryż, panie dzieju, taroty, czakramy, deridy i inne erudycyjne dyrdymały, lekceważące żarty z Papieża, Polski i religii ? a w środku kompletnie bezwolna idiotka, popychana i posuwana przez każdego, kto ma akurat ochotę. Taka, ot, „Marysia posprząta, Marysia to wyniesie, Marysia tu podejdzie i się nachyli".
Gretkowska zręcznie, wręcz żarliwie, bo nie wahając się przed silnym autobiografizmem, uwiarygodnia tą powieścią znienawidzoną przez feminizm i inne „modne bzdury" tezę o wrodzonym masochizmie kobiet i ich niezdolności do funkcjonowania inaczej niż pod kuratelą silnego mężczyzny.
Ostrzeżenie przed „toksyczną miłością"? Skądże. To wcale nie jest o toksycznej miłości, pojawia się ona w powieści, jak zresztą i w życiu, tylko jako objaw problemów osobowościowych. „Trans" jest opowieścią o niemożności zaistnienia czegoś takiego jak „kobieta wyzwolona", nowoczesna, samodzielna etc. O tym, że wymyślony dla kobiet wzorzec, uporczywie na nie nakładany przez zideologizowane media, tylko im szkodzi. Całe nieszczęście bohaterki polega tu właśnie na tym, że jej mąż, poczciwy safanduła, chciał w żonie widzieć równorzędną partnerkę, zamiast wziąć ją na krótką emocjonalną smycz i wyznaczyć miejsce przy garach. A takie zostawienie kobiety samopas zamiast otworzyć jej drogę do postulowanej przez ideologię samorealizacji, spowodowało, że z nudów i poczucia pustki zaczęła się puszczać, aż wreszcie trafiła na starego kabotyna i egocentryka, który jej potrzebę całkowitego oddania, zawierzenia i podporządkowania zaspokoił ? niestety, traktując przy tym czysto instrumentalnie.
Gdyby prawicowcy byli choć odrobinę tacy, jakimi ich portretują publicystki „Wyborczej" i politkrytyki, ogłosiliby powieść Gretkowskiej jednym z najwybitniejszych dokonań dekady i obsypali nagrodami, zamiast małostkowo oburzać się na fizjologiczny weryzm. Niestety, choroba recenzenctwa, od której tu zacząłem, nie ogranicza się do jednego profilu ideowo-politycznego.