Brytyjski koniec świata

Zepsuta, rozbita, okaleczona Anglia – oto co zostaje ze społeczeństwa, które przestaje być wspólnotą

Publikacja: 20.08.2011 01:01

Londyńskie zamieszki były połączeniem protestu, pikniku i wyjścia na zakupy. Ulica w londyńskiej dzi

Londyńskie zamieszki były połączeniem protestu, pikniku i wyjścia na zakupy. Ulica w londyńskiej dzielnicy Tottenham

Foto: AFP

Przy wyjściu z metra Tottenham Hale natykam się na patrole policji w kamizelkach kuloodpornych, na parkingu centrum handlowego koło stacji stoi kilkadziesiąt policyjnych samochodów, okna sklepów zabite tekturowymi płytami, ale handel trwa. To tutaj 6 sierpnia miał miejsce incydent, którego skutków nikt wówczas nie był w stanie przewidzieć. Agenci Scotland Yardu zatrzymali minicaba, czyli prywatny samochód do przewozu ludzi. W środku był 23-letni Mark Duggan, członek miejscowego gangu obserwowany od jakiegoś czasu przez policję.

Co wydarzyło się potem, nie do końca jest jasne. Duggan na pewno posiadał broń, ale sami policjanci plączą się w zeznaniach. Najpierw mówiono, że pistolet wyciągnął, potem się okazało, że trzymał go w skarpetce i nie zdążył wyjąć. Faktem jest, że agenci zastrzelili Duggana. Kilka godzin później na ulicy przed posterunkiem policji przy Tottenham High Road zebrał się tłum, głównie mieszkańców położonego nieopodal osiedla Broadwater Farm Estate. Domagali się wyjaśnień. Początkowo zgromadzenie miało charakter pokojowy, a demonstranci czekali na jakieś oświadczenie ze strony policji. Po kilku godzinach ludzie nie wytrzymali.

– Po prostu nas zlekceważyli; był taki jeden czarny policjant, który mówił: zaraz szef do was wyjdzie i wyjaśni, co się stało. I tak przez parę godzin, brał nas za głupków – mówi mi Jason Rickets, mieszkaniec Broadwater Farm. – I  wreszcie ludziom puściły nerwy. Jakaś dziewczyna krzyknęła coś do policjanta, oni ją zatrzymali i zaczęło się.

Kilka godzin później Tottenham High Road stanęła w ogniu, na ulice wyszły grupy zakapturzonych młodych ludzi. Plądrowali sklepy, atakowali ich właścicieli, palili budynki. W ciągu następnych czterech dni rozruchy objęły kilkanaście miast w Anglii, pięć osób zostało w nich zabitych, prawie 2 tys. ludzi trafiło do aresztu. Straty materialne oblicza się na 100 milionów funtów, straty moralne tysięcy ofiar są nie do obliczenia, podobnie jak upadek prestiżu narodowego Wielkiej Brytanii.

Dla wielu Brytyjczyków to, co się stało w ubiegłym tygodniu, jest szokiem przekraczającym granice ich wyobraźni. To tak jakby przez tych kilka dni zamieszkali nagle w obcym kraju. W Anglii double-deckery przewożą turystów, a nie stają w płomieniach, wypalone szkielety domów znajdują się w Bejrucie, a nie w Croydon. Zakapturzone nastolatki plądrują sklepy pod Paryżem, a nie w Peckham. Starszych panów zwracających uwagę młodym morduje się w horrorach o wynaturzeniu Ameryki, a nie w Ealing. A jednak.

Broadwater Farm Estate to komunalne osiedle kilkunastu wielopiętrowych domów mieszkalnych połączone w jedno. Kiedyś urbaniści eksperymentatorzy wymyślili pod wpływem Corbusiera, że przestrzeń prywatna to przeżytek, a ludzie najlepiej będą się czuli w kombinatach mieszkaniowych, gdzie prywatne i publiczne stanie się jednym. Oczywiście na taki pomysł mogli wpaść tylko ludzie mieszkający w pięknych prywatnych domkach z ogródkami, nikomu innemu nie przyszłoby do głowy, że życie w nieotynkowanych blokowiskach z zewnętrznymi korytarzami może służyć wzmocnieniu więzi wspólnotowych. Na takich właśnie komunalnych osiedlach wylądowały tysiące najbiedniejszych Brytyjczyków różnych ras i pochodzenia.

Mijam kikuty dwóch wieżowców wystających nad inne domy i podwórka, na których nie bawi się żadne dziecko. Na brudnych, brzydkich budynkach sterczą anteny satelitarne, jakaś para grzebie w śmietniku, po alejkach hula wiatr. Zastanawiam się, gdzie się podziali ludzie.

– Na Broadwater nikt nie wychodzi na dwór, bo tu nie ma co robić. Ludzie siedzą w domach i oglądają telewizję – mówi mi Jason. – Od kiedy w 1985 roku w czasie poprzednich zamieszek zabito tu policjanta to jest ziemia niczyja. Nikt tu nie przychodzi, bo i po co. Nawet policja tu nie zagląda, zresztą na samym osiedlu nie ma żadnej przestępczości. Swoich się nie rusza.

Jason jest kucharzem, od „kilku miesięcy" bez pracy. Pracował kiedyś w stołówce klubowej w Arsenalu, ale go zwolnili. Dlaczego?

– Bo się komuś tam nie podobałem. Chcę pracować, mam czteroletnią córkę, ale nikt mnie nie chce. Jestem czarny, a jak jeszcze mówię, że jestem z Broadwater Farm, to jest koniec rozmowy. Nie sprawdzają nawet moich kwalifikacji, i tak wiadomo, że nie dostanę pracy. Prawdą jest, że wielu ludzi z Tottenhamu czy Hackney robi złą opinię, ktoś ich zatrudni, oni potem rozrabiają, są problemy. Ale przecież nie wszyscy są tacy sami.

Pytam, czy brał udział w zamieszkach. – Byłem na ulicy – mówi. – Niszczenie nie jest dobre, ale to frustracja kazała ludziom robić te rzeczy. Młodzi w tym kraju nie są słuchani, rząd się nimi nie przejmuje, policja nie szuka z nimi kontaktu, tylko aresztuje. To dotyczy zwłaszcza czarnych. Wiesz, jak to jest: pięciu białych idzie ulicą i to jest grupa młodzieży, która wyszła na miasto się zabawić. Pięciu czarnych idzie ulicą i to jest bandycki gang.

– Czy posądzasz policję o rasizm?

– Jest wielu czarnych policjantów, ale ludzie pamiętają, jak rasistowska była policja w tym kraju. Broadwater Farm jest mieszana rasowo. U nas wszyscy są wściekli: i biali, i czarni. Tu żyją Turcy, Somalijczycy, Hindusi, Pakistańczycy, biali – i wszyscy brali udział w tych zamieszkach.

Nic do stracenia

W centrum dzielnicy przy Tottenham Green odbywa się demonstracja „przeciwko kryminalizowaniu młodych ludzi za udział w rozruchach". Transparenty głoszą: „To wina torysów, a nie naszych dzieci!", „Precz z cięciami w wydatkach publicznych!" „Politycy do aresztu!".

– Jak to? – pytam. – O co konkretnie wam chodzi? O to, by nie wsadzać do więzienia winnych palenia sklepów i napadania na ludzi?

Odpowiada Susanne Beishon, organizatorka kampanii „Praca dla młodych" walczącej przeciwko rządowym cięciom wydatków publicznych: – O nie, oczywiście że jesteśmy przeciwko przemocy, okradaniu i paleniu sklepów. Uważamy również, że to rząd powinien zrekompensować ofiarom poniesione straty.

– A może to sprawcy powinni zapłacić? – sugeruję. Mer Londynu Boris Johnson i wicepremier Nick Clegg chcą, żeby wszyscy skazani w ramach kary sprzątali ulice, osobiście przeprosili swoje ofiary i zrekompensowali im straty.

– Johnson czy Clegg nie mają pojęcia, jak wygląda życie ludzi, których potępiają. Nie wolno karać młodych ludzi ze zdeprawowanych środowisk za to, że okazują niezgodę na wegetację w takich warunkach. Gdy człowiek nie ma nic do stracenia, to zachowuje się właśnie tak jak ci, którzy brali udział w zamieszkach. W Harringay (gmina, do której należy Tottenham) 54 osób przypada na jedno dostępne miejsce pracy, w Hackney 25 osób, obcina się subsydia na utrzymanie studentów, podwyższa opłaty na naukę, ostatnio osiem z 13 istniejących klubów środowiskowych w Harringay zostało zamkniętych. Dla wielu mieszkańców Tottenhamu te dni to była najfajniejsza rzecz, jaka im się w życiu przytrafiła. Oni się znakomicie bawili. I kiedy tak mówią, to niektórzy się oburzają. A ja ich rozumiem: gdyby mieli lepsze rzeczy do roboty, gdyby mieli domy kultury albo jakiś teatr na osiedlu, gdyby mogli normalnie się uczyć i pracować, to nie paliliby domów dla rozrywki.

Dorośli spuszczają wzrok

Co za brednie! – oburza się Frank Furedi, gdy przedstawiam mu te argumenty. Jest socjologiem z Uniwersytetu Kent, autorem wielu artykułów i książek na temat współczesnej Wielkiej Brytanii. – Czy ktokolwiek przy zdrowych zmysłach uważa, że ludzie, którzy plądrowali i palili sklepy, to są amatorzy teatru albo bywalcy domów kultury? Albo że to był protest przeciwko opłatom za studia? To są fantazje pracowników pomocy społecznej. Oczywiście, że ci ludzie pochodzą z biednych, zaniedbanych środowisk, ale bieda nie jest przyczyną tego, co się wydarzyło. W samej Wielkiej Brytanii, nie mówiąc o Europie, jest wiele biedniejszych i bardziej zaniedbanych miejsc, a mimo to nie dochodzi tam do takich eksplozji. Poza tym obraz setek nastolatków wymieniających informacje za pomocą BlackBerries to nie jest – według mnie – obraz biedy. Ja pochodzę z Węgier i pamiętam, jak wygląda bieda: biedne dzieci nie chodzą po ulicy z najnowszym gadżetem.

Chodzi o to, że w Anglii w ciągu ostatnich 15 – 20 lat w wielu środowiskach nastąpiło kompletne zerwanie więzi wspólnotowych. To dotyczy każdego poziomu, zwłaszcza rodziny. Również współnota, w której żyją ci ludzie, nie stanowi dla nich żadnej wartości. Bywam w różnych ponurych miejscach, ale nawet mieszkańcy przedmieść Paryża potrafią się zidentyfikować ze swoim środowiskiem. Mówią: „stąd jesteśmy, tu jest nasz dom". W takich miejscach, jak Tottenham, Peckham, Hackney, Toxteth w Liverpoolu, tak nie jest. Na tych osiedlach całkiem normalne jest np. to, że w weekendy pali się samochody. Starsi ludzie już po południu nie wychodzą z domów. Dzieci od najmłodszych lat dorastają wśród gangsterów, handlarzy narkotyków. W niektórych szkołach uczniowie potrafią powiedzieć nauczycielowi „fuck off" i wyjść ze szkoły – i nic się nie dzieje. Gdyby przyjechał pan do mnie (rozmawiamy w Faversham hrabstwie Kent, godzinę drogi od Londynu) po 9 wieczorem z Victorii, to zapewne zobaczyłby pan przynajmniej jedną grupę młodych ludzi, którzy biegają po korytarzu, bluzgają, popychają ludzi, a wszyscy dorośli spuszczają wzrok i oglądają swoje buty. W londyńskim metrze spotka pan sześcio–, siedmiolatki, które mówią do siebie „fuck off, you silly cunt", a dorośli boją się im zwrócić uwagę. Przy okazji tych rozruchów nie wydarzyło się nic innego jak przeniesienie tego typu zachowań z osiedla na znacznie szerszą skalę. Wystarczyła iskra, by nastąpił wybuch.

Myślę też, że wielu nastolatków zdało sobie sprawę, jak nieskuteczna, jak zdemoralizowana jest policja brytyjska, co widać było zwłaszcza w ciągu ostatniego roku. Policja jest bardzo krytykowana, pewnie słusznie, ale dla wielu młodych ludzi to jest sygnał, że mogą robić, co chcą i jest duża szansa, że nie zostaną ukarani. I akurat w tym wypadku się nie mylili.

Nie wiedzą co dobre, a co złe

Na Reeves Corner w Croydon pod Londynem dźwigi i koparki zbierają resztki gruzów, które pozostały po sklepie meblowym spalonym w pierwszym dniu rozruchów. Od 140 lat sklep o nazwie House of Reeves dawał pracę pokoleniom ludzi. Zdjęcia zrozpaczonego właściciela Maurice'a Reevesa obiegły wszystkie brytyjskie media. Tuż obok gruzowiska stoi dom, w którym przetrwało jedno biuro na parterze. Jego właścicielem jest Vishaka Singh – szef firmy Simman Solicitors, która od dziesięciu lat udziela porad prawnych w tym miejscu.

– To była grupa jakichś 80 ludzi, głównie młodych, od 14 do 18 lat. Chyba nie stąd, ja w każdym razie ich nie znam, większość nosiła kaptury na głowie. Rozbili szyby, potem wrzucili butelki i spalili sklep Reevesa. To wszystko stało się w pół godziny. Nie było policji, nie było strażaków. Przyjechali dopiero, jak wszystko się wypaliło. Pamiętam, jak jeden z tych bandytów robił zdjęcia policjantom i się z nich śmiał. A ci stali i się przyglądali.

– Nie mam dla nich usprawiedliwienia. Gdyby to ode mnie zależało, oni wszyscy musieliby nosić koszulkę z napisem „Jestem złodziejem i jest mi wstyd" albo „Jestem podpalaczem i jest mi wstyd". I to oni powinni czyścić te ulice, a nie służby publiczne. Powinni naprawdę poczuć się zhańbieni, ludzie powinni ich wytykać palcami – może wtedy zrozumieją, że zrobili coś złego.

Simon Kirby jest właścicielem kwiaciarni Flower Haven przy Haven Green, na Ealingu w zachodnim Londynie. Gdy spotykałem go w ubiegły weekend, okna jego sklepu ciągle zabite były tekturą.

– Moja kwiaciarnia była jednym z pierwszych budynków, które zniszczono, na szczęście nie spalili jej. Nie było policji, przez wiele godzin ludzie bezkarnie plądrowali i palili sklepy. Mimo że przecież były ostrzeżenia na Twitterze czy Facebooku. Ja wiedziałem o tym, że coś się będzie działo na Ealingu, kilka godzin przed zamieszkami.

Pytam Simona, czy uważa, że zamieszki mają podtekst polityczny, jak próbują tłumaczyć niektórzy.

– Ci ludzie na pewno znajdują się na dole drabiny społecznej w tym kraju i praktycznie nie mają żadnych szans na pracę czy kupienie domu. Ja miałem szczęście urodzić się w normalnej rodzinie, dostałem dobre wykształcenie, mam własny biznes. Nie wiem, jak ja czy inni ludzie w mojej sytuacji by się zachowali, gdybyśmy mieli się zamienić z nimi miejscami. Trzeba być nieprawdopodobnie silnym człowiekiem, mieć masę szczęścia i ogromne wsparcie ludzi, żeby wyrwać się z osiedli, na których oni spędzają życie.

– Ale to wszystko nie wyjaśnia skali tej przemocy. Fakt, że tym ludziom w życiu nie wychodzi, nawet jeśli nie jest to wyłącznie ich winą, niczego nie usprawiedliwia. Tutaj były przedziwne sceny. Ludzie przechadzali się po ulicach Ealingu z wózkami na zakupy. Rodzice przywozili swoje dzieci na zamieszki. Podjeżdżały samochody, dzieciak wychodził z pojazdu i kradł rzeczy ze sklepu, potem je pakował do samochodu, rodzice odjeżdżali, a dzieciak zostawał, żeby dalej się bawić. Te dzieci po prostu nie wiedzą, co jest dobre, a co złe, bo nikt im tego nie powiedział.

Zdobywanie tożsamości

Takich rozmów z ofiarami zamieszek przeprowadziłem w ostatnim tygodniu wiele. Powtarzają się w nich te same elementy: żal do policji, przerażenie skalą agresji, próby racjonalnego tłumaczenia czegoś, co wymyka się racjonalnej interpretacji. I te same obrazy: spalone samochody, zakapturzone twarze, markowe ciuchy. Jednym z obrazów, które przejdą do historii obok zdjęć wypalonych domów i zrozpaczonych ofiar, będzie postać dziewczyny, która po obrabowaniu sklepu przymierza na chodniku buty, albo chłopaka, który sprawdza wytrawnym okiem fachowca, czy spodnie, które właśnie ukradł, będą dobrze na nim leżały. Jeśli ta rozróba miała charakter polityczny, to przekaz rewolucjonistów musiałby brzmieć: „Zasiłek nie wystarcza mi za zakup nowych nike'ów i laptopa, a obie te rzeczy mi się należą, więc nie ma innego wyjścia, muszę je ukraść".

– Tłumaczenie wszystkiego chciwością czy konsumeryzmem jest zbyt powierzchowne – mówi Frank Furedi. – Ważniejsze jest to, że te dzieciaki nie mają żadnej tożsamości społecznej ani rodzinnej i dla wielu z nich założenie dresu Adidasa albo butów Reeboka stanowi namiastkę tożsamości. Ojciec, którego nie ma, albo matka, która całe życie bierze zasiłek, to nie są żadne punkty odniesienia. Jeśli ojciec jest górnikiem albo hutnikiem, a matka pielęgniarką – to ich dziecko ma szansę zbudować na tej bazie rodzinną i społeczną tożsamość, ale nie kiedy rodzic jest całe życie na zasiłku, albo w więzieniu. Proszę zwrócić uwagę, jak wielu ludzi robiło sobie zdjęcia podczas tych zamieszek, oni połowę czasu się fotografowali, wszędzie teraz można zobaczyć zrobione przez nich zdjęcia. Tak jakby chcieli powiedzieć: „fajnie wyglądam w tych spodniach, ekstra mam buty, nie? A teraz popatrz, rozpier.... to okno!". Niektórzy mówili, że te dzieciaki „przemocą robią zakupy", ale to nie o to chodzi. Oni po prostu za pomocą ukradzionych ciuchów i trampek próbują zdobyć tożsamość, bo żadnej innej nie mają.

Ze wszystkich ras i kultur

W weekend kilka godzin spędzam w sądzie magistrackim dzielnicy Westminster. W dwóch salach toczą się rozprawy: o kradzież, napad, podpalenie, pobicie, obrazę funkcjonariusza, czerpanie korzyści z kradzieży – przed sądem przesuwa się cała galeria uczestników zamieszek. Co mają ze sobą wspólnego? Wszyscy są młodzi, większość jest narkomanami (obrończyni jednego z oskarżonych prosi sąd o wypuszczenie go za kaucją: „Wysoki sądzie, on wczoraj brał metadon, jeśli zostanie w więzieniu, to będzie strasznie cierpiał"), zdecydowana większość trafia tu regularnie od lat. Są biali i czarni, Pakistańczycy i imigranci z Karaibów. Tu, na tej sali, widać, jak brytyjska wielokulturowość akurat w ostatnich dniach perwersyjnie triumfuje: zarówno bandyci, jak i ich ofiary pochodzą ze wszystkich ras i kultur. Wyjątkowo zdarzają się sprawy studentów, którzy nie potrafili powstrzymać się przed skorzystaniem z okazji, by kraść, kiedy inni kradną. Na ławie oskarżonych w innych miastach Anglii zasiada były żołnierz z Afganistanu, modelka, dziewczyna, która miała być twarzą olimpiady w Londynie, synowie pastora, kobieta, która ukradła telewizor i sama się zgłosiła na policję dręczona poczuciem winy.

W trakcie sesji w Westminsterze, na której jestem obecny, biały Reece Donovan sądzony jest za obrabowanie malezyjskiego studenta. Ukradł mu telefon i grę PSP za 300 funtów, jego sprawa jest jedną z najgłośniejszych w mieście ze względu na perfidię sprawców. Najpierw udawali, że pomagają napadniętemu i pobitemu wcześniej Malezyjczykowi, po czym go obrabowali.

Sędziowie z reguły odmawiają wypuszczenia za kaucją, nawet podejrzanych o drobne przestępstwa, student bez wcześniejszych wyroków idzie do więzienia na sześć miesięcy za kradzież butelki wody mineralnej za 3 i pół funta. Dwóch użytkowników Facebooka dostaje wyroki 4 lat za wzywanie do zamieszek. Nieskuteczne wzywanie - akurat ich nikt nie posłuchał. Media, niektórzy politycy, obrońcy praw człowieka zaczynają pytać: czy nie przesadzamy z surowością reakcji?

Do sądu trafiają sprawy dzieci; najmłodsza dziewczynka ma 11 lat, 14-letnie dziecko przychodzi do sądu samo, sędzia pyta przerażony: „Gdzie są twoi rodzice?".

– Dorasta całe pokolenie dzieci, które nie podlega procesowi wychowania – mówi Frank Furedi. – Gdy zachowanie dziecka pięcio–, sześcioletniego nie jest w żaden sposób kontrolowane, to gdy ma ono lat 11, jest przekonane, że wolno mu jeszcze więcej. Ostatecznie dziecko nabiera pogardy wobec dorosłych. Nie szanuje rodziców czy nauczyli, którzy nie potrafią mu powiedzieć, co wolno, a co nie.

– Kto jest temu winny?

– Rodzice oczywiście, ale mają w tym doskonałe wsparcie. W tym kraju istnieje cały przemysł organizacji ochrony dzieci, które głoszą tezę, że dyscyplinowanie dziecka jest fundamentalnym złem, a narzucanie im przez dorosłych wyborów to nadużycie. Nie tylko nie wolno dać klapsa, ale nie wolno krzyknąć na dziecko, bo to jest" emocjonalne nadużycie" Dziecku się nie każe, tylko się z nim „negocjuje". To jest dziś w Anglii słowo wytrych. Ja uważam się za w miarę normalnego ojca, czasem robię błędy, ale pomysł, by negocjować z cztero- czy pięciolatkiem wydaje mi się czystym idiotyzmem. To prowadzi do całkowitego odrzucenia idei wychowania. W istocie w wielu środowiskach w Anglii następuje odwrotność wychowania, tzn. dzieci wychowują dorosłych.

– Rodzice nie są winni, robią co, mogą – mówi mi Susanne Beishon. – 36 procent dzieci w Harringay żyje w ubóstwie. Ich rodzice walczą o przetrwanie, nie mają czasu zajmować się dzieckiem.

– Człowiek bez pracy i bez perspektyw zrobi wszystko, żeby przetrwać, czasem również łamiąc prawo. Trzeba przeżyć – przekonuje Jason Rickets z Broadwater Farm. – To czasem powoduje rozbicie rodziny: ojciec wstępuje do gangu, ląduje w więzieniu. Oni może by tak nie chcieli, ale inaczej nie mogą, bo nie umieją. Nie ma dla nich innej drogi.

Chyba rzeczywiście nie ma. Autorka i dziennikarka Harriet Sergant przez kilka lat prowadziła badania wśród londyńskich gangów, których jest dziś ponad 200. Prawie wszyscy mężczyźni, z którymi rozmawiała, zarówno biali, jak i czarni, pochodzą z rozbitych rodzin. Wielka Brytania ma najwyższy w Europie wskaźnik ciąż wśród nastolatków. Nie chodzi o to, że Angielki są bardziej puszczalskie niż inne nastolatki. Pewnie nie są. Ale dla 16-latki bez wykształcenia marzącej o tym, by się wyrwać z beznadziejnego domu, bycie samotną matką jest bardzo atrakcyjną propozycją życiową. Jak pisze Harriet Sergeant w gazecie niedzielnej „The Sunday Times", od 1997 roku dochód samotnej matki dwojga dzieci w Anglii wzrósł o 85 procent. Takich podwyżek nie było w żadnej innej dziedzinie gospodarki. Państwo od lat wysyła brytyjskim kobietom sygnał, że to ono – w przeciwieństwie do mężczyzn – jest dla nich jedynym pewnym źródłem utrzymania. Ponad połowa angielskich samotnych matek nigdy w życiu nie mieszkała z chłopakiem czy mężem, bo nie są dostępni: albo siedzą w więzieniu, albo są członkami gangów i zaraz do więzienia trafią.

– Nie ma nic złego w byciu samotnym rodzicem – mówi mi Susanne Bei-shon. – To są normalne rodziny i wśród nich będą zarówno dobre, jak i złe. Problemem jest brak wsparcia dla samotnych matek. Matka idzie do pracy, nie ma gdzie zostawić dziecka, nie wie, co się z nim dzieje i potem powstają problemy. Gdyby mogła je oddać do przedszkola czy dobrej szkoły, to problemów by nie było. Społeczeństwo powinno zapewnić subsydiowanie przedszkoli i dobrych szkół, tak by matka mogła pracować.

Z sądu wiezie mnie taksówkarz o imieniu Barry. Rozmawiamy o wydarzeniach ostatnich dni, pytam go, co sądzi na temat przyczyn zamieszek:

– Chciwość, brak wychowania, brak szacunku dla starszych, skrajny egoizm. Wie pan co, ja też pochodzę z osiedla komunalnego. Pół życia mieszkałem na Kidbrooke we wschodnim Londynie, tam się ożeniłem, tam urodził mi się syn. Skończyłem naukę, mając 16 lat, i od tego czasu nigdy nie byłem bezrobotny. Pracowałem za marne grosze, za minimalną płacę, ale nigdy nie brałem zasiłku. Gdy kupiłem taksówkę, było łatwiej, ale wcześniej miałem chwile strasznej biedy. I nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby kraść dlatego, że czegoś mi brakuje. Mój syn, który dziś studiuje w Manchesterze w szkole filmowej, dostawał ode mnie wszystko, poza pieniędzmi. Jak chcesz mieć pieniądze, to musisz zarobić, mówiłem mu.

Zasiłki demoralizują młodych

Pytam Franka Furediego, jak to możliwe, że w ostatnich latach do Wielkiej Brytanii przyjechało milion Polaków i prawie wszyscy znaleźli pracę – również w Tottenhamie, Peckhamie czy Hackneyn, a mieszkańcy Broadwater Farm nie potrafią jej znaleźć.

– Wyjaśnienie jest proste. Jeśli pochodzisz z Broadwater Farm, to nie widzisz związku między twoimi staraniami i osiągnięciami. Innymi słowy, idea, że praca przynosi sukces w życiu, po prostu jest ci obca, nie rozumiesz, na czym polega ten związek. Nie rozumiesz, bo nikt ci tego nie udowodnił, zwłaszcza twoi rodzice. Polacy, Łotysze czy Węgrzy, którzy tu przyjeżdżają pracować, mają jakiś plan na życie, są zwykle lepiej wykształceni, gotowi podjąć prawie każdą pracę, bo wiedzą, co z tego będą mieli. Natychmiast tworzą wspólnoty, jeden drugiemu mówi, gdzie jest praca, co zrobić, żeby ją dostać, potrafią nagabywać pracodawców całymi tygodniami, byle tylko znaleźć zatrudnienie. Mieszkaniec Broadwater Farm widzi matkę, która dostaje pieniądze od rządu. W szkole, zwłaszcza w tych najgorszych szkołach, do której uczęszcza, nie uczą go, że wszystko jest możliwe, że jak się postarasz, to coś osiągniesz, tylko prowadzony jest program masowego ogłupiania dzieci. Nic się od nich nie wymaga, niczego się ich nie uczy, założenie jest takie, że to są i tak przygłupy i nic z nich nie będzie.

Efekt mamy widoczny. W Wielkiej Brytanii żyje dziś prawie 950 tys. NEETS, czyli osób poza systemem: niezatrudnionych, nieuczących się w szkole ani na kursach zawodowych. To jest prawie tyle samo, co przyjechało tutaj z Europy Wschodniej. Pytam, co należy zmienić.

– Uważam, że nie wolno dawać zasiłków ludziom poniżej 24. roku – mówi Frank Furedi. – Zasiłki dla młodych ludzi za nicnierobienie niszczą naturalną zależność między członkami rodzin i wspólnot. Ja pochodzę z biednej rodziny i kiedy nie mieliśmy co jeść albo w co się ubrać, to pomagaliśmy sobie nawzajem: wujkowie, dalsza rodzina, czasem sąsiedzi. Jeśli dostajesz pieniądze od państwa, to niszczysz tę zależność, zniechęcasz ludzi do budowania więzów solidarności. Moim zdaniem zasiłki w obecnej formie potęgują problem ubóstwa znacznie bardziej niż nierówności społeczne, które oczywiście w tym kraju istnieją.

W bramie przy ulicy Springbridge Road naprzeciwko centrum handlowego Arcadia, gdzie w ubiegły poniedziałek zabito Richarda Bowesa, spotykam mieszkańców Ealingu składających kwiaty. Pan Bowes jest jedną z pięciu ofiar śmiertelnych zamieszek.

– Jesteśmy w szoku – mówi Patrick Kennedy, właściciel budynku handlowego, którego bronił Bowes. Został zaatakowany, gdy próbował ugasić pożar w śmietniku nieopodal budynku. Policja zatrzymała 16-latka podejrzanego o to morderstwo. – Pan Bowes, który mieszkał 100 metrów stąd, zachował się jak prawdziwy dżentelmen, próbował łagodnie zwrócić uwagę młodym ludziom, żeby nie czynili zła. To był wspaniały człowiek, którego historia najlepiej pokazuje, przeciwko komu wystąpił ten motłoch. To był emerytowany księgowy, staromodny Anglik, który wierzył, że gdy młodzież robi coś źle, to należy jej grzecznie zwrócić uwagę, a młodzi go posłuchają. Na swoje nieszczęście trafił na niewychowanych dzikusów, którzy nie mają żadnych zasad i dla których jedyną wartością jest zaspokojenie własnej chciwości. To jest okropna tragedia i znak czasu.

„Broken Society", zepsuta, rozbita, okaleczona Anglia – oto, co zostaje ze społeczeństwa, które przestaje być wspólnotą. Ale nie wszystko wygląda tak ponuro. Nazajutrz po tragedii mieszkańcy Londynu, Manchesteru, Birmingham i innych miast pokazali, że może jest to społeczeństwo okaleczone, ale nie przegrane. Wielobarwne i wielorasowe oddziały sprzątaczy ulic formowane spontanicznie przez mieszkańców Clapham, czarna mieszkanka Londynu wymachująca laską i wrzeszcząca z oburzeniem na sprawców podpaleń, kilkuset sikhów chroniących swoją świątynię przed wandalami czy wreszcie postać Tariqa Jahana, ojca jednego z trzech Pakistańczyków zamordowanych w Birmingham – to są również obrazy, które zostaną w pamięci Anglików po tych strasznych dniach.

Syn Tariqa Johana i jego dwaj przyjaciele zostali celowo przejechani samochodem, gdy bronili dostępu do dobytku. Jahan próbował bezskutecznie ratować życie syna, a kilka godzin później wystąpił publicznie, nawołując swoim rodaków do odstąpienia od zemsty na czarnych (mordercami byli najprawdopodobniej imigranci z Karaibów) i pokojowego rozwiązania kryzysu, który akurat w Birmingham ma po części charakter rasowy.

– Czarni, biali, Azjaci, mieszkamy w tej samej wspólnocie, dlaczego musimy się zabijać? Dlaczego to robimy? Niech wystąpi ten, który chce stracić syna! A jeśli nie ma chętnych, to uspokójcie się i idźcie do domów.

– To nie jest dobry moment dla Wielkiej Brytanii – mówi Simon Kirby, właściciel kwiaciarni Flower Haven. – Ale nie wolno tracić nadziei. Ten kraj ciągle jest wspaniały, ciągle daje milionom ludzi nadzieję i oferuje możliwości, o których gdzie indziej nie można nawet śnić. Teraz mamy szansę uspokoić nastroje, przemyśleć to, co się wydarzyło przez te dni. I zmienić to, co jest złe.

Przy wyjściu z metra Tottenham Hale natykam się na patrole policji w kamizelkach kuloodpornych, na parkingu centrum handlowego koło stacji stoi kilkadziesiąt policyjnych samochodów, okna sklepów zabite tekturowymi płytami, ale handel trwa. To tutaj 6 sierpnia miał miejsce incydent, którego skutków nikt wówczas nie był w stanie przewidzieć. Agenci Scotland Yardu zatrzymali minicaba, czyli prywatny samochód do przewozu ludzi. W środku był 23-letni Mark Duggan, członek miejscowego gangu obserwowany od jakiegoś czasu przez policję.

Co wydarzyło się potem, nie do końca jest jasne. Duggan na pewno posiadał broń, ale sami policjanci plączą się w zeznaniach. Najpierw mówiono, że pistolet wyciągnął, potem się okazało, że trzymał go w skarpetce i nie zdążył wyjąć. Faktem jest, że agenci zastrzelili Duggana. Kilka godzin później na ulicy przed posterunkiem policji przy Tottenham High Road zebrał się tłum, głównie mieszkańców położonego nieopodal osiedla Broadwater Farm Estate. Domagali się wyjaśnień. Początkowo zgromadzenie miało charakter pokojowy, a demonstranci czekali na jakieś oświadczenie ze strony policji. Po kilku godzinach ludzie nie wytrzymali.

– Po prostu nas zlekceważyli; był taki jeden czarny policjant, który mówił: zaraz szef do was wyjdzie i wyjaśni, co się stało. I tak przez parę godzin, brał nas za głupków – mówi mi Jason Rickets, mieszkaniec Broadwater Farm. – I  wreszcie ludziom puściły nerwy. Jakaś dziewczyna krzyknęła coś do policjanta, oni ją zatrzymali i zaczęło się.

Kilka godzin później Tottenham High Road stanęła w ogniu, na ulice wyszły grupy zakapturzonych młodych ludzi. Plądrowali sklepy, atakowali ich właścicieli, palili budynki. W ciągu następnych czterech dni rozruchy objęły kilkanaście miast w Anglii, pięć osób zostało w nich zabitych, prawie 2 tys. ludzi trafiło do aresztu. Straty materialne oblicza się na 100 milionów funtów, straty moralne tysięcy ofiar są nie do obliczenia, podobnie jak upadek prestiżu narodowego Wielkiej Brytanii.

Dla wielu Brytyjczyków to, co się stało w ubiegłym tygodniu, jest szokiem przekraczającym granice ich wyobraźni. To tak jakby przez tych kilka dni zamieszkali nagle w obcym kraju. W Anglii double-deckery przewożą turystów, a nie stają w płomieniach, wypalone szkielety domów znajdują się w Bejrucie, a nie w Croydon. Zakapturzone nastolatki plądrują sklepy pod Paryżem, a nie w Peckham. Starszych panów zwracających uwagę młodym morduje się w horrorach o wynaturzeniu Ameryki, a nie w Ealing. A jednak.

Broadwater Farm Estate to komunalne osiedle kilkunastu wielopiętrowych domów mieszkalnych połączone w jedno. Kiedyś urbaniści eksperymentatorzy wymyślili pod wpływem Corbusiera, że przestrzeń prywatna to przeżytek, a ludzie najlepiej będą się czuli w kombinatach mieszkaniowych, gdzie prywatne i publiczne stanie się jednym. Oczywiście na taki pomysł mogli wpaść tylko ludzie mieszkający w pięknych prywatnych domkach z ogródkami, nikomu innemu nie przyszłoby do głowy, że życie w nieotynkowanych blokowiskach z zewnętrznymi korytarzami może służyć wzmocnieniu więzi wspólnotowych. Na takich właśnie komunalnych osiedlach wylądowały tysiące najbiedniejszych Brytyjczyków różnych ras i pochodzenia.

Pozostało jeszcze 88% artykułu
Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów