Przy wyjściu z metra Tottenham Hale natykam się na patrole policji w kamizelkach kuloodpornych, na parkingu centrum handlowego koło stacji stoi kilkadziesiąt policyjnych samochodów, okna sklepów zabite tekturowymi płytami, ale handel trwa. To tutaj 6 sierpnia miał miejsce incydent, którego skutków nikt wówczas nie był w stanie przewidzieć. Agenci Scotland Yardu zatrzymali minicaba, czyli prywatny samochód do przewozu ludzi. W środku był 23-letni Mark Duggan, członek miejscowego gangu obserwowany od jakiegoś czasu przez policję.
Co wydarzyło się potem, nie do końca jest jasne. Duggan na pewno posiadał broń, ale sami policjanci plączą się w zeznaniach. Najpierw mówiono, że pistolet wyciągnął, potem się okazało, że trzymał go w skarpetce i nie zdążył wyjąć. Faktem jest, że agenci zastrzelili Duggana. Kilka godzin później na ulicy przed posterunkiem policji przy Tottenham High Road zebrał się tłum, głównie mieszkańców położonego nieopodal osiedla Broadwater Farm Estate. Domagali się wyjaśnień. Początkowo zgromadzenie miało charakter pokojowy, a demonstranci czekali na jakieś oświadczenie ze strony policji. Po kilku godzinach ludzie nie wytrzymali.
– Po prostu nas zlekceważyli; był taki jeden czarny policjant, który mówił: zaraz szef do was wyjdzie i wyjaśni, co się stało. I tak przez parę godzin, brał nas za głupków – mówi mi Jason Rickets, mieszkaniec Broadwater Farm. – I wreszcie ludziom puściły nerwy. Jakaś dziewczyna krzyknęła coś do policjanta, oni ją zatrzymali i zaczęło się.
Kilka godzin później Tottenham High Road stanęła w ogniu, na ulice wyszły grupy zakapturzonych młodych ludzi. Plądrowali sklepy, atakowali ich właścicieli, palili budynki. W ciągu następnych czterech dni rozruchy objęły kilkanaście miast w Anglii, pięć osób zostało w nich zabitych, prawie 2 tys. ludzi trafiło do aresztu. Straty materialne oblicza się na 100 milionów funtów, straty moralne tysięcy ofiar są nie do obliczenia, podobnie jak upadek prestiżu narodowego Wielkiej Brytanii.
Dla wielu Brytyjczyków to, co się stało w ubiegłym tygodniu, jest szokiem przekraczającym granice ich wyobraźni. To tak jakby przez tych kilka dni zamieszkali nagle w obcym kraju. W Anglii double-deckery przewożą turystów, a nie stają w płomieniach, wypalone szkielety domów znajdują się w Bejrucie, a nie w Croydon. Zakapturzone nastolatki plądrują sklepy pod Paryżem, a nie w Peckham. Starszych panów zwracających uwagę młodym morduje się w horrorach o wynaturzeniu Ameryki, a nie w Ealing. A jednak.
Broadwater Farm Estate to komunalne osiedle kilkunastu wielopiętrowych domów mieszkalnych połączone w jedno. Kiedyś urbaniści eksperymentatorzy wymyślili pod wpływem Corbusiera, że przestrzeń prywatna to przeżytek, a ludzie najlepiej będą się czuli w kombinatach mieszkaniowych, gdzie prywatne i publiczne stanie się jednym. Oczywiście na taki pomysł mogli wpaść tylko ludzie mieszkający w pięknych prywatnych domkach z ogródkami, nikomu innemu nie przyszłoby do głowy, że życie w nieotynkowanych blokowiskach z zewnętrznymi korytarzami może służyć wzmocnieniu więzi wspólnotowych. Na takich właśnie komunalnych osiedlach wylądowały tysiące najbiedniejszych Brytyjczyków różnych ras i pochodzenia.
Mijam kikuty dwóch wieżowców wystających nad inne domy i podwórka, na których nie bawi się żadne dziecko. Na brudnych, brzydkich budynkach sterczą anteny satelitarne, jakaś para grzebie w śmietniku, po alejkach hula wiatr. Zastanawiam się, gdzie się podziali ludzie.
– Na Broadwater nikt nie wychodzi na dwór, bo tu nie ma co robić. Ludzie siedzą w domach i oglądają telewizję – mówi mi Jason. – Od kiedy w 1985 roku w czasie poprzednich zamieszek zabito tu policjanta to jest ziemia niczyja. Nikt tu nie przychodzi, bo i po co. Nawet policja tu nie zagląda, zresztą na samym osiedlu nie ma żadnej przestępczości. Swoich się nie rusza.
Jason jest kucharzem, od „kilku miesięcy" bez pracy. Pracował kiedyś w stołówce klubowej w Arsenalu, ale go zwolnili. Dlaczego?
– Bo się komuś tam nie podobałem. Chcę pracować, mam czteroletnią córkę, ale nikt mnie nie chce. Jestem czarny, a jak jeszcze mówię, że jestem z Broadwater Farm, to jest koniec rozmowy. Nie sprawdzają nawet moich kwalifikacji, i tak wiadomo, że nie dostanę pracy. Prawdą jest, że wielu ludzi z Tottenhamu czy Hackney robi złą opinię, ktoś ich zatrudni, oni potem rozrabiają, są problemy. Ale przecież nie wszyscy są tacy sami.
Pytam, czy brał udział w zamieszkach. – Byłem na ulicy – mówi. – Niszczenie nie jest dobre, ale to frustracja kazała ludziom robić te rzeczy. Młodzi w tym kraju nie są słuchani, rząd się nimi nie przejmuje, policja nie szuka z nimi kontaktu, tylko aresztuje. To dotyczy zwłaszcza czarnych. Wiesz, jak to jest: pięciu białych idzie ulicą i to jest grupa młodzieży, która wyszła na miasto się zabawić. Pięciu czarnych idzie ulicą i to jest bandycki gang.
– Czy posądzasz policję o rasizm?
– Jest wielu czarnych policjantów, ale ludzie pamiętają, jak rasistowska była policja w tym kraju. Broadwater Farm jest mieszana rasowo. U nas wszyscy są wściekli: i biali, i czarni. Tu żyją Turcy, Somalijczycy, Hindusi, Pakistańczycy, biali – i wszyscy brali udział w tych zamieszkach.
Nic do stracenia
W centrum dzielnicy przy Tottenham Green odbywa się demonstracja „przeciwko kryminalizowaniu młodych ludzi za udział w rozruchach". Transparenty głoszą: „To wina torysów, a nie naszych dzieci!", „Precz z cięciami w wydatkach publicznych!" „Politycy do aresztu!".
– Jak to? – pytam. – O co konkretnie wam chodzi? O to, by nie wsadzać do więzienia winnych palenia sklepów i napadania na ludzi?
Odpowiada Susanne Beishon, organizatorka kampanii „Praca dla młodych" walczącej przeciwko rządowym cięciom wydatków publicznych: – O nie, oczywiście że jesteśmy przeciwko przemocy, okradaniu i paleniu sklepów. Uważamy również, że to rząd powinien zrekompensować ofiarom poniesione straty.