Przyklejeni do ekranów, ze świeżym plikiem giełdowych wykresów, w oczekiwaniu na ostatnie dane o inflacji, PMI i PKB zaklinamy kryzys. Chcemy wierzyć, że z tej smuty wyłoni nam się wreszcie jakiś ład gospodarczy. Że powróci normalność, od 20 lat definiowana jako trwały wzrost. Coraz większy metraż, wyższy standard, mocniejszy silnik. Mężniejące polskie spółki, które dają coraz większe poczucie stabilności. A budżet będzie stać na coraz hojniejsze pensje dla artystów, lekarzy, policjantów.
Do takiego modelu zdążyliśmy przywyknąć. To paradygmat świata zachodniego. Wiara, że państwowy kapitalizm, mieszanka wolnego rynku z interwencjonizmem zapewni nam życie w wiecznym dobrobycie. Przejściowe kryzysy spowalniają gospodarkę, ale państwo czuwa. Po chłodnych dniach przychodzi zawsze gospodarcza wiosna...
Ale czy rzeczywiście przyjdzie i tym razem? Od trzech lat Europa i Ameryka pogrążają się w marazmie. Topnieją oszczędności, pogarsza się jakość naszego życia. Niewidzialne ręce wolnego rynku, kreatywne siły destrukcji nie tylko zmuszają firmy do zmian, przejęć i wycinania zbędnych etatów. Coraz bardziej nadwerężają też fundamenty naszej cywilizacji. Państwa socjalnego dobrobytu.
Wzrost gospodarczy i bezpieczeństwo socjalne nie są już równie oczywiste jak przyciąganie ziemskie. Nie wystarczy myć rano zęby, odrabiać prace domowe, płacić podatki, kończyć szkołę za szkołą i znać języki, żeby robić karierę, a potem iść na spokojną emeryturę. Kończy się świat, który swego czasu amerykański filozof polityczny Walter Russel Mead nazwał „big blue social state". Wspaniały, błękitny świat, gdzie niebieskie i białe kołnierzyki otrzymywały gwarancje pracy proporcjonalne do swoich kompetencji. Nauczyciele i urzędnicy państwowi, nawet jeśli mniej zarabiali, to przynajmniej wcześniej wracali do domu i nie martwili się o miejsca pracy.
Rodzice wiedzieli, że warto przejechać dodatkowy kilometr z dzieckiem na lekcje tenisa, wieczorny basen czy popołudniowe lekcje angielskiego. Inwestycja zawsze się zwracała. Do dziś większość z nas wierzy, że nasze dzieci będą miały lepsze życie.
Zachodni model państwa XX i tych kilku lat XXI wieku, zgrabnie opisany przez Fukuyamę i Meada, zakładał nieskończony rozkwit. Stąd brały się apele lewicujących ekonomistów, Krugmana czy Stiglitza, żeby państwo głębiej sięgało do kieszeni bogatych. Żeby nie bać się powrotu do Keynesa, bo gospodarka i tak wyjdzie z dołka przy kolejnym nawrocie koniunktury.
Dziś ten świat odchodzi w niepamięć. Rozpadają się systemy emerytalne, nie starcza na świadczenia i przywileje socjalne.
Przy okazji zmienia się znaczenie pojęć, choćby takich jak „państwo rozwinięte". Czy Francja ze swoim astronomicznym długiem i obligacjami rządowymi wycenianymi niżej od polskich może dziś powiedzieć o sobie, że jest krajem wysoko rozwiniętym? A Japonia z długiem dwukrotnie przekraczającym dochód narodowy państwa – czy może się nazywać stabilną gospodarką?