Imperium Padre Witolda

W Gruzji Caritas kierowany przez polskiego księdza ojca Witolda Szulczyńskiego stał się prawdziwym imperium charytatywno-biznesowym

Publikacja: 05.05.2012 01:01

Ksiądz Szulczyński wierzy, że praca w drewnie, metalu i glinie daje fach i uszlachetnia

Ksiądz Szulczyński wierzy, że praca w drewnie, metalu i glinie daje fach i uszlachetnia

Foto: Plus Minus, Nicola de Marinis Nicola de Marinis

Gdy ksiądz Witold Szulczyński wchodzi do pomieszczenia, w którym w dzień spędzają wolny czas opiekunowie z domu dziecka, robi się harmider. Dzieci małe i duże biegną do mężczyzny w jasnym swetrze, przytulają się, śmiejąc się z radości – padre Witold przyszedł! – wołają po rosyjsku. Z boku, uśmiechnięte, stoją dwie zakonnice. Bo to sierociniec Caritasu i choć dzieci to głównie prawosławni Gruzini, opiekują się nimi katolicy.

Padre Witold zna wszystkich swych podopiecznych. Może opowiedzieć historię każdego z nich, która mogłaby zapełnić jedną czy dwie strony „Rzeczpospolitej". Nie są to opowieści miłe. Jeden z chłopców ma ojca schizofrenika, a matka wyjechała do Turcji; mieszka tu od sześciu lat. Dziewczynka: ojciec zmarł po zawale, matka jest chora psychicznie. Inny chłopiec: ojciec gdzieś zaginął, matka zmarła, dzieci żebrały i kradły na ulicy. Każda opowieść to jakaś indywidualna tragedia dziecka, które nie ma normalnej rodziny, które często bywało głodne, samotne, smutne, nieszczęśliwe. Teraz, choć nie doszło do jakiegoś cudownego odbudowania ich rodzin, dzieci nie są już ani głodne, ani samotne, ani smutne, ani też nieszczęśliwe. Znalazły miejsce, które jest dla nich ratunkiem: sierociniec Caritasu.

Katolicki sierociniec

To katolicki dom dziecka, co widać choćby po fotografiach i rysunkach, umieszczonych na korytarzach i w salach. Ale i dom gruziński, w którym mieszkają prawosławni, więc wizerunek wielce tu szanowanego patriarchy Ilii II też się pojawia. Gruzińska jest też oferta skierowana do dzieci.

– Chodziło o to, by nasi podopieczni mogli, bawiąc się, uczyć się przy okazji czegoś pożytecznego – mówi ksiądz.

Dla przybysza z Polski to egzotyka, dla nich coś zupełnie normalnego. W suterenie wzdłuż korytarza mieszczą się pracownie. Lepienie z gliny wcale nie oznacza wytwarzania garnków, choć jeśli któreś z dzieci chce, może oczywiście zrobić talerz czy dzbanek. Z gliny robi się tu przedmioty będące znakomitą pamiątką dla turystów. Jeden z chłopców pracowicie tworzy spory model cerkwi. Z blachy metodą wyklepywania i modelowania rysikiem tworzy się inny rodzaj pamiątek, też w Gruzji popularnych. A w pomieszczeniach na samej górze jest jeszcze pracownia tkacka, gdzie dzieci pracowicie tworzą przepiękne chodniki i dywany, niektóre na specjalne zamówienie. Uczą się też, jak wytwarzać emal, czyli pokryte kolorowymi wzorami metalowe ozdoby, na przykład krzyżyki.

Nauczą się, to nawet jeśli nie zdobędą innego zawodu, będą w stanie wyżyć, produkując takie pamiątki, podkreśla dyrektor gruzińskiego Caritasu. Tak jest tu ze wszystkim. Nauka tańców ludowych jest miłą rozrywka i jednocześnie czymś cenionym w gruzińskim społeczeństwie. A tworzenie własnych przedstawień teatralnych z lalkami pacynkami i marionetkami uczy tworzenia takich lalek i odgrywania ról.

W sierocińcu bawią i uczą się zarówno ci, którzy mieszkają tu na stałe w wysprzątanych kolorowych pokojach, jak i ci, którzy mieszkają we własnych domach, a pojawiają się tu na dwóch zmianach, porannej i popołudniowej, rozdzielonych szkołą. Ci drudzy obiad zjadają w stołówce dla biednych mieszczącej się w tym samym budynku.

Gdy ze stołówki wychodzą dzieci, pojawiają się w niej ludzie starzy i biedni. Codziennie około 200 dorosłych. Przy drzwiach siedzi osoba sprawdzająca dokumenty i kartonikowe potwierdzenie przyjęcia do stołówki. Bo dostępna jest tylko dla naprawdę ubogich. Inaczej zjawiłoby się pół miasta – mówi ksiądz.

Dziś jest zupa grochowa i kasza pszenna z puszką tuńczyka na dokładkę. Jedzą, powoli smakując każdą łyżkę. Tu dawna śpiewaczka operowa, tam wiolonczelista z filharmonii, tu profesor. Kiedyś byli kimś, dziś są nikim. Po obiedzie spotykają się w jednym z pomieszczeń, by wysłuchać koncertu, zaimprowizowanego dla nich przez studentów tbiliskiego uniwersytetu. Chwila radości, której na co dzień tak im brakuje.

Chorych nawiedzać

W ciasnych, ale schludnych pomieszczeniach Caritasu Gruzja około południa jest pustawo. W przychodni nie ma ani jednego pacjenta. – Przyjmowaliśmy do 100 osób dziennie – opowiada ksiądz Szulczyński. – Ale teraz całe swoje siły rzuciliśmy na pomoc w domach. Opieka medyczna to kolejne, obok sierocińca i stołówki dla ubogich, przedsięwzięcie Caritasu.

– Kilkanaście lat temu w przychodni codziennie było pełno ludzi. Wstrząsana najpierw wojną domową, a później sporami wewnętrznymi Gruzja niespecjalnie troszczyła się o swoich chorych obywateli, a zwłaszcza o ubogich i starych. Przychodzili więc do Caritasu, który, choć to organizacja katolicka, a w Gruzji katolików jest niewielu, pomagał wszystkim, niezależnie od narodowości i wyznania.

Od 1994 r. bardzo wiele się zmieniło. Wtedy panował totalny chaos, a teraz władze, choć niewiele, coś dla chorych robią.

Przychodnią Caritasu kieruje doktor Nina Pirajewa, szefowa programu medycznego i socjalnego. Oprowadza po swoim królestwie, pokazując niewielką poradnię, szafy pełne lekarstw, pokój do szkolenia personelu medycznego z manekinem wyglądającym jak żywy człowiek i sztuczną ręką do nauki robienia zastrzyków, a także salkę do ćwiczeń dla pacjentów tego potrzebujących. W różnych miejscach umieszczone są tabliczki z nazwami instytucji, które sponsorowały sprzęt. Bo Caritas nie ma pieniędzy, by drogie urządzenia samodzielnie kupić i bez sponsorów nie mógłby przetrwać.

Teraz organizacja przestawiła się na wspieranie chorych, którzy nie mają sił, by do przychodni dotrzeć na własnych nogach. Chodzi o ludzi, którzy po prostu nie mogą wyjść z domu. Ludzi po wylewie, po amputacji. Oni są po prostu skazani na śmierć. –Musimy im pomóc – uważa kierowniczka przychodni.

A mowa o takich, którzy nie tylko nie mogą sami chodzić, ale i których nie stać na wynajęcie lekarza czy pielęgniarki. Naprawdę ubogich.

Doktor Pirajewa wyjaśnia: – Każdy obywatel Gruzji może udać się do urzędu i poprosić o nadanie statusu osoby ubogiej. W praktyce wygląda to tak, że około miesiąca później w mieszkaniu zainteresowanego pojawia się urzędnik socjalny i wypełnia odpowiednią ankietę. A potem decyduje, czy przyznać ten status, zaliczając ubogiego do jednej z trzech grup – najbiedniejszych, mniej i najmniej biednych.

– Wystarczy, że w domu stoi stara lodówka czy zdezelowany telewizor. Albo że jest bojler. I nie ma szans na uzyskanie statusu ubogiego – mówi Pirajewa. Więcej: jeśli w kuchni urzędnik zobaczy żywność zaliczaną do luksusowej, też nie ma na to szans. Fatalne w skutkach może się na przykład okazać zostawienie na stole jajka. Bo biedni najwyraźniej jajek nie jedzą...

Jest też inna przeszkoda. Osoby niepełnosprawne mogą liczyć na rozmaite ulgi, ale żeby potwierdzić swą chorobę, muszą stworzyć odpowiednią dokumentację. Tymczasem zrobienie na przykład zdjęcia rentgenowskiego kosztuje, a pieniędzy na to nie mają.

Domy biedaków można zobaczyć z dala od głównych ulic. Jedziemy do 85-letniej kobiety, która wcześniej korzystała ze stołówki, ale trzy tygodnie temu dostała wylewu krwi do mózgu i przestała przychodzić. Z ulicy wchodzi się przez przerdzewiałą bramę na zapuszczone podwórko. Po prawej niewielki domek, niemal budka. Zaraz za drzwiami wejściowymi stoi stara, poczerniała kuchenka gazowa, a dalej izdebka ze ścianami pokrytymi przybrudzonymi, połatanymi tapetami. Kobieta leży na łóżku, przykryta kołdrą. Na stole są bezładnie rzucone lekarstwa.

– Jak się pani czuje? – pyta ksiądz Szulczyński. – Już lepiej – z trudem odpowiada chora. – Będzie dobrze, cała nadzieja w Bogu! ostrożnie ściska ją za rękę ksiądz. Może duchownego przysłać?

W izdebce stoją sąsiedzi, którzy na co dzień pomagają kobiecie. I opowiadają: chora dostaje emeryturę w wysokości 107 lari, czyli niecałe 220 złotych miesięcznie. Plus dodatkowa pomoc od państwa 30 lari, a więc około 60 złotych. Z tego musi się wyżywić i kupić lekarstwa.

– Proszę się nie martwić, przyjdzie pielęgniarka – mówi ksiądz. Chora zostaje wpisana na listę podopiecznych, a pielęgniarka Caritasu będzie miała kolejny adres do odwiedzenia...

Od resorów po pizzę

Na tyłach sierocińca znajduje się warsztat samochodowy. Cztery podnośniki, na nich auta, wokół uwijają się mężczyźni w kombinezonach roboczych. – Reperujemy samochody z Europy: ople, alfa romeo i inne – mówi szef warsztatu Sasza Loluła. Uśmiecha się szeroko. – Taki warsztat jest bardzo potrzebny, bo u nas jeździ bardzo wiele starych samochodów...

– I stąd nasz pomysł – przytakuje ks. Szulczyński. – Kilka lat temu uświadomiłem sobie, że po ulicach Tbilisi jeździ mnóstwo samochodów, które po prostu się sypią. A warsztatów, takich nowoczesnych, europejskich, praktycznie nie było. Teraz już są, ale na pewno nie ma ich za dużo...

Z pewnością jeśli są, to nie stanowią konkurencji dla warsztatu Caritasu. Praca wre, na szkolenia przychodzi młodzież z sierocińca, są też praktykanci – uchodźcy, którzy uczą się zawodu. Przy jednym ze stanowisk uwija się młody mężczyzna. To przybysz z Cchinwali, stolicy Osetii Południowej. Od władz gruzińskich, poza miejscem do spania i wyżywieniem, dostaje miesięcznie 28 lari, czyli około 56 złotych. – My płacimy mu tygodniowo 50 lari (100 zł – red.).

Niedaleko od warsztatu i sierocińca, starannie odgrodzony wysokim murem z drutami kolczastymi na wierzchu, stoi budynek stolarni. – Dokoła są domy, w których mieszkają uchodźcy, musieliśmy się zabezpieczyć – tłumaczy ksiądz. A przed budynkiem stoi cysterna z paliwem. Bo, kupując hurtem, można co najmniej kilka procent zaoszczędzić...

Przy drzwiach tabliczka z długą listą sponsorów, wśród instytucji i organizacji amerykańskich i włoskich jest też Caritas Polska. W środku stoją bowiem najnowocześniejsze urządzenia. Ksiądz Szulczyński jak prawdziwy biznesmen wie wszystko o każdym, potrafi szczegółowo opowiedzieć, które do czego służy.

W stolarni też praca wre. 27 osób robi ławki do pracowni komputerowej wykonywanymi dla Ministerstwa Oświaty. Pięknie wymodelowane, nowoczesne, właśnie schną w lakierni. Niewysoki, korpulentny szef stolarni z dumą mówi, że to zamówienie za 350 tysięcy lari (700 tys. zł). Dobór kierownictwa jest bardzo praktyczny. Szef to wieloletni fachowiec, mający znakomite kontakty i duże doświadczenie. Jego dwaj młodzi zastępcy mają inne zalety: szkolili się w doskonałych włoskich przedsiębiorstwach. Jeden z nich przyznaje, że zarabia równowartość ponad 2 tysięcy złotych miesięcznie. Jak na Gruzję to nieźle, a włoskie szkolenie okazuje się właściwie bezcenne.

Nic więc dziwnego, że stolarnia wciąż dostaje nowe zamówienia. Za 70 tys. lari (140 tys. zł) zrobiła meble na zlecenie jednego z gruzińskich miast, Mestii. – Będzie kolejne, za 80 tysięcy zrobimy meble dla czterech gabinetów ministrów w resorcie rolnictwa – z dumą mówi szef.

Kolejnym elementem biznesu są pizzerie. Jedna z nich nazywa się Verona, bo pieniądze na nią przyszły właśnie z tego włoskiego miasta. Pizza rzeczywiście jest znakomita, a o gruzińskim charakterze restauracji przypomina doskonałe, miejscowe wino. Jest też piekarnia, gdzie wytwarzany jest znakomity chleb (choć akurat nie ten tradycyjny gruziński – do tego niezbędny jest specjalny piec) i bułki, produkowane są ciastka i torty na zamówienie. Ksiądz Szulczyński i tu zna każdy piec i każdą maszynę, wie, który służy do produkcji czego. I tak jak w innych jego biznesach witają go uśmiechy pracowników. Oprócz tego latem działa wytwórnia pustaków, a jeszcze jedna piekarnia jest w Kutaisi.

Ćwiczenia z ekumenii

Te wszystkie przedsięwzięcia zrobiliśmy w kilku celach. Oczywiście po to, by przyniosły nam jakieś pieniądze, bo one są zawsze potrzebne – śmieje się padre Witold. – Ale najważniejsze jest, że dajemy dobrą pracę 120 ludziom, że przyuczamy ich do dobrych, poszukiwanych zawodów. No i dajemy naprawdę dobry przykład innym. To jest dla nas najważniejsze.

Caritas działa w szczególnym otoczeniu. Jak opowiada jeden z gruzińskich katolików, tutejsi prawosławni dzielą się na dwie grupy. Jedna jest otwarta i gotowa do współpracy z katolikami. Druga funkcjonująca niemal tak jak w średniowieczu – przeciwnie, uważa katolików za zło wcielone. Na szczęście ks. Szulczyński i jego współpracownicy raczej nie mają problemów z tymi drugimi. A pierwsi traktują ich z sympatią, bo nie uprawiają prozelityzmu, czyli nie usiłują przyciągać prawosławnych do katolicyzmu.

– Jan Paweł II dał nam przykazanie: róbcie wszystko, by katolicy byli dobrymi katolikami, a prawosławni dobrymi prawosławnymi. Zawsze pomagajcie biednym – wyjaśnia padre Witold.

Doktor Nina Pirajewa opowiada, że z początku ludzie pytali: „Czemu nam pomagacie?". My zawsze odpowiadaliśmy, że nasze intencje są jasne i oczywiste, że prowadzimy działalność humanitarną. Ale pewien profesor uniwersytecki mówił wprost: „Nie znacie katolików, oni zawsze czegoś chcą".

Do miejscowego kościoła katolickiego dawniej chodziły w Tbilisi głównie staruszki, Polki i Niemki. Wiernych przybyło, gdy do parafii dotarła pomoc humanitarna. O tych nowych mówiono „ryżowi katolicy". Gdy pomoc ograniczono, a Caritas zaczął wspierać wszystkich potrzebujących, wiernych ubyło.

Ale też Caritas jest z ogromną uwagą obserwowany i przez władze, i przez prawosławnych. Gruzini cenią i szanują patriarchę bardziej niż prezydenta, podkreśla doktor Pirajewa. Z początku stosunki były chłodne, ale stopniowo się ocieplały. Pomagały wizyty u Ilii II, pomagało niemałe wsparcie udzielone osobiście przez papieża Jana Pawła II, pomogło także zachowanie padre Witolda i jego ludzi. Bo w terenie bywają konflikty. Katolicy obrządku łacińskiego chcą na przykład odzyskać katedrę w Batumi, przejętą przez prawosławnych. Tyle że miejscowa parafia jest niewielka i szanse na utrzymanie katedry są skromne. Trwa też analogiczny konflikt o kościół w Gori.

Rzecz jasna, nie wszystkim się podoba aktywność księdza Szulczyńskiego, na przykład miejscowemu biskupowi katolickiemu. Nie jest zachwycony, że dyrektor Caritasu postawił koło sierocińca małą cerkiewkę, do której przynajmniej raz na tydzień przychodzi prawosławny duchowny. – A co, miałem kościół katolicki stawiać? Przecież tam niemal nikt by się nie pojawił – tłumaczy ksiądz, który nie chce mówić o problemach z biskupem. Jak długo żył Jan Paweł II, hierarcha nie robił żadnych gestów, choć formalnie pozostawał prezydentem miejscowego Caritasu. Teraz jednak jest inaczej.

– My współpracujemy i z organizacjami żydowskimi, i z luterańskimi. Musimy tak działać, bo wszyscy powinniśmy pomagać potrzebującym. A każdy z nas ma inne doświadczenia i inne możliwości – mówi ks. Szulczyński.

Sytuację komplikuje jeszcze to, że w Gruzji obok katolików obrządku łacińskiego funkcjonują też katolicy obrządku ormiańskiego oraz asyryjsko-chaldejskiego. Na szczęście oni nie mają do padre Witolda żadnych zastrzeżeń.

Miliony rozdane bliźnim

Trzeba mieć nadzieję, że łaciński biskup doceni aktywność padre Witolda i nie będzie chciał, jak dowodzą niektórzy, przekształcić Caritasu w organizację może robiącą mniej i działającą o wiele spokojniej, ale za to bardziej katolicką i katolikom służącą. Na razie polski ojciec dyrektor codziennie objeżdża swój biznes. Pewno gdyby nie był duchownym, tylko zupełnie świeckim biznesmenem, byłby już multimilionerem.

– Zakręćcie wodę, niech się nie marnuje – upomina łagodnie, ale stanowczo nauczycielkę i młodzież w pracowni lepienia z gliny w sierocińcu. A w jednym z pomieszczeń mieszkalnych wyczuwa, że jest za gorąco. – Przykręćcie kaloryfer – mówi. Gdy słyszy, że nie można, bo wówczas z niego kapie, od razu znajduje rozwiązanie. To proszę zreperować i dać mi znać, jak to zrobicie. A jak się nie uda, proszę o telefon, to przyślę kogoś, kto zreperuje na pewno.

Ksiądz Szulczyński jest w Tbilisi  osobą dobrze znaną. Także w środowisku zupełnie świeckich, polskich biznesmenów, których tu przybywa. I wśród dyplomatów, wyrażających się o nim z wielkim uznaniem.

– To jest człowiek, który zawsze wie do kogo uderzyć, by zyskać pieniądze i dary dla swoich podopiecznych – słyszę. Choć na zachodzie Europy kryzys i strumień pieniędzy nieco zmalał, to jednak nie wysechł całkowicie. Są ludzie gotowi pomóc Gruzinom i wierzą, że padre Witold dobrze wie, na co są potrzebne środki i jak najlepiej je wykorzystać. On sam wcale nie chce rozgłosu. Dla mnie najważniejsze jest, by potrzebujący dostali swój obiad, często jedyny posiłek dziennie. By sieroty miały gdzie mieszka, a dzieci z patologicznych rodzin – gdzie spędzić dzień. By pracownicy stolarni czy warsztatu samochodowego mieli pracę – on sam w tym jest najmniej ważny.

– Dobrze, że jest tu ktoś taki jak padre Witold, że Gruzinom Polska kojarzy się z ludźmi takimi jak on. Stworzył nieduże, ale najprawdziwsze imperium dobra – słyszę od jednego z mieszkających tu Polaków.

Gdy ksiądz Witold Szulczyński wchodzi do pomieszczenia, w którym w dzień spędzają wolny czas opiekunowie z domu dziecka, robi się harmider. Dzieci małe i duże biegną do mężczyzny w jasnym swetrze, przytulają się, śmiejąc się z radości – padre Witold przyszedł! – wołają po rosyjsku. Z boku, uśmiechnięte, stoją dwie zakonnice. Bo to sierociniec Caritasu i choć dzieci to głównie prawosławni Gruzini, opiekują się nimi katolicy.

Padre Witold zna wszystkich swych podopiecznych. Może opowiedzieć historię każdego z nich, która mogłaby zapełnić jedną czy dwie strony „Rzeczpospolitej". Nie są to opowieści miłe. Jeden z chłopców ma ojca schizofrenika, a matka wyjechała do Turcji; mieszka tu od sześciu lat. Dziewczynka: ojciec zmarł po zawale, matka jest chora psychicznie. Inny chłopiec: ojciec gdzieś zaginął, matka zmarła, dzieci żebrały i kradły na ulicy. Każda opowieść to jakaś indywidualna tragedia dziecka, które nie ma normalnej rodziny, które często bywało głodne, samotne, smutne, nieszczęśliwe. Teraz, choć nie doszło do jakiegoś cudownego odbudowania ich rodzin, dzieci nie są już ani głodne, ani samotne, ani smutne, ani też nieszczęśliwe. Znalazły miejsce, które jest dla nich ratunkiem: sierociniec Caritasu.

Katolicki sierociniec

To katolicki dom dziecka, co widać choćby po fotografiach i rysunkach, umieszczonych na korytarzach i w salach. Ale i dom gruziński, w którym mieszkają prawosławni, więc wizerunek wielce tu szanowanego patriarchy Ilii II też się pojawia. Gruzińska jest też oferta skierowana do dzieci.

– Chodziło o to, by nasi podopieczni mogli, bawiąc się, uczyć się przy okazji czegoś pożytecznego – mówi ksiądz.

Dla przybysza z Polski to egzotyka, dla nich coś zupełnie normalnego. W suterenie wzdłuż korytarza mieszczą się pracownie. Lepienie z gliny wcale nie oznacza wytwarzania garnków, choć jeśli któreś z dzieci chce, może oczywiście zrobić talerz czy dzbanek. Z gliny robi się tu przedmioty będące znakomitą pamiątką dla turystów. Jeden z chłopców pracowicie tworzy spory model cerkwi. Z blachy metodą wyklepywania i modelowania rysikiem tworzy się inny rodzaj pamiątek, też w Gruzji popularnych. A w pomieszczeniach na samej górze jest jeszcze pracownia tkacka, gdzie dzieci pracowicie tworzą przepiękne chodniki i dywany, niektóre na specjalne zamówienie. Uczą się też, jak wytwarzać emal, czyli pokryte kolorowymi wzorami metalowe ozdoby, na przykład krzyżyki.

Nauczą się, to nawet jeśli nie zdobędą innego zawodu, będą w stanie wyżyć, produkując takie pamiątki, podkreśla dyrektor gruzińskiego Caritasu. Tak jest tu ze wszystkim. Nauka tańców ludowych jest miłą rozrywka i jednocześnie czymś cenionym w gruzińskim społeczeństwie. A tworzenie własnych przedstawień teatralnych z lalkami pacynkami i marionetkami uczy tworzenia takich lalek i odgrywania ról.

W sierocińcu bawią i uczą się zarówno ci, którzy mieszkają tu na stałe w wysprzątanych kolorowych pokojach, jak i ci, którzy mieszkają we własnych domach, a pojawiają się tu na dwóch zmianach, porannej i popołudniowej, rozdzielonych szkołą. Ci drudzy obiad zjadają w stołówce dla biednych mieszczącej się w tym samym budynku.

Gdy ze stołówki wychodzą dzieci, pojawiają się w niej ludzie starzy i biedni. Codziennie około 200 dorosłych. Przy drzwiach siedzi osoba sprawdzająca dokumenty i kartonikowe potwierdzenie przyjęcia do stołówki. Bo dostępna jest tylko dla naprawdę ubogich. Inaczej zjawiłoby się pół miasta – mówi ksiądz.

Dziś jest zupa grochowa i kasza pszenna z puszką tuńczyka na dokładkę. Jedzą, powoli smakując każdą łyżkę. Tu dawna śpiewaczka operowa, tam wiolonczelista z filharmonii, tu profesor. Kiedyś byli kimś, dziś są nikim. Po obiedzie spotykają się w jednym z pomieszczeń, by wysłuchać koncertu, zaimprowizowanego dla nich przez studentów tbiliskiego uniwersytetu. Chwila radości, której na co dzień tak im brakuje.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą