Potrójne życie strasznych mieszczan

Współczesny mieszczanin polski jest dzieckiem trzech tradycji: przedwojennej dulszczyzny, peerelowskiego człowieka stłamszonego oraz euroentuzjazmu na miarę nieznaną innym narodom Europy

Publikacja: 04.08.2012 01:01

Potrójne życie strasznych mieszczan

Foto: Plus Minus, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

„Młodzi, wykształceni z wielkich miast". Tak brzmi socjologiczne określenie grupy, którą jedni uważają za najbardziej dynamiczną siłę społeczną, modernizującą kraj, inni zaś wręcz przeciwnie – zarzucają jej nieumiejętność samodzielnego myślenia i zaliczają do tzw. lemingów. Marek Król, były redaktor naczelny i właściciel „Wprost", ukuł nawet dla Warszawy pojęcie „Lemingrad". Czyżby wyrośli nam nowi „straszni mieszczanie"?

Ową grupą „młodych, wykształconych, z wielkich miast" szczyci się, jako swoimi wyborcami, Platforma Obywatelska. Czy słusznie? Rządząca w Polsce od pięciu lat partia rozbudowała wpływy w różnych grupach społecznych, głosują na nią i ci bez matury, i ci z dyplomami, zarówno dwudziestolatkowie, jaki pięćdziesięciolatkowie. PO bardzo mocna jest w wielkich miastach, mocna w średnich i dość mocna w małych:?W roku 2007 jedną z  przyczyn wygranej Platformy było odbicie z rąk PiS małych miast).

Dlatego nie warto stawiać znaku równości między lemingiem a platformersem, platformersem a strasznym mieszczaninem i strasznym mieszczaninem oraz lemingiem. Część strasznych mieszczan głosuje na SLD lub Ruch Palikota, pewnie znajdą się wśród nich także ślady zwolenników PSL czy PiS.

Nie bez powodu przywołałem tuwimowskie sformułowanie „straszni mieszczanie". Bez wątpienia w ostatnich latach mamy bowiem do czynienia z wykształceniem się szerokiej klasy miejskiej. Nowy mieszczuch polski mieszkać może w Warszawie lub Radomsku, szczycić się trzema fakultetami lub dyplomem ukończenia samochodówki, należeć do grup wiekowych rozdzielonych całą generacją, da się jednak wyróżnić dla niego serię cech wspólnych.

Wszyscy są ubabrani

Jest zapalonym konsumentem. Wydawanie pieniędzy jest dla niego jednym z podstawowych sposobów na życie. Lubi mieć wszystko w zasięgu ręki: choć opowiada, że reklama ogłupia, to szybko przywiązuje się do marek, którym potrafi być straceńczo wierny. Lubi wyprzedaże, bo nic nie cieszy go tak, jak możliwość zrobienia większego wrażenia za mniejsze pieniądze. Jednocześnie nastawiony jest na samolubny tryb wydawania pieniędzy. Bez mrugnięcia okiem zapłaci sporą kwotę za obiad w dobrej restauracji, ale jednocześnie będzie bez końca narzekał, że pazerny chłop z czereśniami chce go oszukać, bo żąda za nie aż 15 zł za kilogram, choć mógłby przecież wziąć 12.

Lubi kredyt, lubi wydawać z góry. Przecież jeszcze zarobi. Bo będzie lepiej. Musi być lepiej. Wierzy w nieustanny postęp gospodarczy, wiecznie rosnące PKB i wieczną podwyżkę. Wskaźniki makroekonomiczne? Dług publiczny? To problemy innych ludzi. „Onych" – czyli polityków. Polityka jest brudna, niefajna i be. Konsumpcja jest lepsza.

Jest przewrażliwiony na punkcie pozorów. Niesłychanie martwi go, „co ludzie powiedzą", przy czym chodzi zarówno o opinię sąsiada, który może z pogardą ocenić niewystarczająco dobry samochód, telewizyjnego celebryty, który może w telewizji wykpić gust, salonowego publicysty, który wytknie niewłaściwe poglądy, jak i zagranicznej gazety, która nie daj Boże skrytykuje za coś Polskę „i znów trzeba będzie się wstydzić". Za innych „onych" – pozostałych Polaków. Tylko z nimi kłopot.

Jest niechętny wspólnocie. Ale rytualny udział w Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy uważa za swój doroczny wielki świecki obowiązek – i na tym dosyć, bo przecież płaci podatki. Nie angażuje się w żadne formy wolontariatu, nie interesują go obywatelskie inicjatywy, na ludzi zbierających pieniądze na pomnik lub tablicę pamiątkową patrzy jak na niebezpiecznych wariatów. Wiele z takich pomysłów zalatuje mu w dodatku „robieniem polityki", a od polityki jak wiadomo są „oni".

Jest niechętny tradycji, choć w sposób szczególny. Lubi bowiem podczas podróży zachwycić się architekturą dawnej magnackiej rezydencji i pochwalić się na portalu społecznościowym serią zdjęć na jakiejś świeżo odnowionej „takiej ślicznej" starówce, ale już tradycja rozumiana jako zachowanie ciągłości, przekazywanie z pokolenia na pokolenie jakiegoś zestawu wartości zanadto pachnie mu moherem, kościołem, do którego chodziła mama lub babcia, i w ogóle jest wsteczne. A tradycja i wartości jako kompas? To już skrajnie irytuje naszego mieszczanina.

Jest wiernym kibicem wszelkiego rodzaju dekonstrukcji. Cieszą go wszelkiego rewelacje o tym „jak było naprawdę". Che, che, ten słynny generał Anders zdradził żonę. Che, che, znany angielski historyk mówi, że ten znany Dywizjon 303 wcale nie był taki bohaterski. Che, che, a ten niby wielki polityk to był pijak. Che, che, Konopnicka była podobno lesbijką.

Dekonstrukcja cieszy, bo pokazuje, że wszyscy są ubabrani, najbardziej zaś cieszy dekonstrukcja udowadniająca, że ktoś, kto działał w imię jakiejś sprawy (Sprawy?), miał raczej na myśli własne korzyści. Wielkie Sprawy nie są zrozumiałe, to jakaś nudna przeszłość, martyrologia, smrodek dydaktyczny frajerów-nauczycieli, którzy zamiast robić kariery, uczą w szkołach. A własne korzyści to rzecz zrozumiała. Każdy ma na myśli tylko własne korzyści. Jeśli mówi inaczej, to kłamie i jest przez to podwójnie niebezpieczny, bo dwulicowy.

Carska mentalność

Nie przypadkiem sztandarowy tygodnik strasznych mieszczan – „Polityka" – chętnie zamawia teksty u Roberta Krasowskiego. Były naczelny „Dziennika" zarówno w publicystyce jak i w swojej książce o najnowszej historii Polski wszystko, co stało się po 1989 roku, tłumaczy osobistymi ambicjami, dbałością o własną kiesę i wpływy polityków wszelkich opcji. To miód na serce strasznego mieszczanina. Utwierdzenie się w przekonaniu, że wszyscy chochlują i kombinują, zwalnia go z niemiłego obowiązku myślenia o Sprawach Wielkich. No bo skoro nawet oni o tym nie myślą... hulaj dusza, piekła nie ma.

Bo polski straszny mieszczanin uwielbia własne korzyści. Dąży do celu, nie oglądając się na innych, nie zważając na koszty. Z jednej strony wydaje się, że to idealny homo kapitalizmu, który nade wszystko ceni sobie przedsiębiorczość, wolność i kocha brać własny los we własne ręce, ale gdy przyjrzymy mu się bliżej, ujrzymy lęk przed światem, w którym inni mają więcej (więc więcej mogą), są bardziej przedsiębiorczy, mają lepsze dojścia czy układy.

Straszny mieszczanin jest jednocześnie przekonany o własnej wyjątkowości i pełen kompleksu niższości. Stara się być dumny z transformacji, „pokojowej rewolucji", która jest – jak mu wmówiono – czymś absolutnie unikalnym na skalę światową.  A zarazem boli go okrutnie, że jakoś nie widzi dookoła, żeby było dokładnie tak jak na utęsknionym wymarzonym Zachodzie. Jak to – dziwi się – przecież jesteśmy już w UE, i co? Zapomina przy tym, że tamtejsze pokolenia przejadają to, co przez długie dekady prosperity powojennej wypracowali ich rodzice i dziadkowie, a w Polsce jeszcze nie udało się na dobre niczego porządnie wypracować, a już tłum chętnych do przejadania ustawia się w kolejce.

Dlatego straszny mieszczanin zachwycony jest, gdy ktoś chce, by „wybrać przyszłość", albo twierdzą że „Polska zasługuje na cud gospodarczy". Bo oczywiście uważa, że zasługuje na więcej. Zachowuje się tak, jakby zachodni raj na ziemi mógł nastąpić tylko dlatego, że zadekretuje go miła, proeuropejska władza. Tymczasem Polska wciąż jest krajem relatywnie biednym, który powinien ciężko pracować na swój przyszły sukces.

Straszni mieszczanie jednak wszystko chcą mieć już teraz – samochody takie jak na Zachodzie, podobnie mistrzostwa futbolowe, sklepy, brandy, szyldy. Większość tych marzeń Polska finansuje dziś z łatwego kredytu – narastającego zadłużenia zarówno gospodarstw domowych, jak i całego kraju. Za co kiedyś słono zapłacą i straszni mieszczanie, i ich idol Donald Tusk  – jak tylko cała konstrukcja zwali się nam na głowy.

Cechą kolejną strasznego mieszczanina jest charakterystyczna dla sowieckiej, a kiedyś carskiej mentalności skłonność do poniżania tych, którzy sytuują się w drabinie społecznej poniżej oraz służalczości wobec tych, którzy są wyżej. Policjanci, strażnicy miejscy, ochroniarze pilnujący parkingu, ekspedientki, Ukrainki sprzątające w domu – wszyscy oni godni są pogardy. Co ciekawe służalczość natomiast, kiedyś charakterystyczna głównie dla relacji administracyjnych i majątkowych, dziś przejawia się także w stosunku do tak zwanych celebrytów.

Reakcja strasznych mieszczan na pojawienie się w bezpośrednim pobliżu tych, którzy znani są z tego że są znani, warta jest osobnego studium.  Służalczość owa wyraża się między innymi w bezkrytycznym akceptowaniu wynurzeń owych person awansowanych w trybie nagłym do roli autorytetów moralnych.

Straszny mieszczanin coraz częściej jest także niedojrzały. Zapatrzony w kidultów, którzy dobijając do pięćdziesiątki, wciąż zachowują się jak studenciaki gotowe do każdego wygłupu. Coraz mniej chętnie posiadają dzieci. Nie śpieszymy się z zakładaniem własnej rodziny. Za wszelką cenę chce „się realizować",  choć nie wiadomo do końca jak ma wyglądać ta samorealizacja (poza tym, że na pewno nie może wiązać się z poważnymi zobowiązaniami i Wielkimi Sprawami oraz polityką – to, jak już ustaliliśmy, jest be).

Fuzja mentalności

Skąd wzięli się współcześni straszni mieszczanie? Jest to fuzja trzech rodzajów drobnomieszczaństwa, trzech mentalności.

Po pierwsze – to najgorsze cechy przedwojennego strasznego mieszczanina: zadufanie w sobie, nieuzasadnione przekonanie o własnej wyższości, pogarda dla biedniejszych, mniej wykształconych, dla prowincjuszy (choć dopiero co samemu było się takim prowincjuszem – ale mieszczanie z awansu to swej przeszłości nienawidzą najbardziej).

Po drugie – to popłuczyny mentalności nowej miejskiej klasy średniej wytworzonej przez komunizm i socjalizm. Wielkie plany przebudowy Rosji zaowocowały za Stalina wytworzeniem nowej warstwy – ludzi kształconych na potrzeby ustroju, zaangażowanych w plany pięcioletnie, budowę kombinatów przemysłowych i militarnych. To samo działo się w Polsce Ludowej. Na wielkich budowach socjalizmu i podczas powojennej „normalizacji" zastąpiono wymordowane elity miejskie, ziemiańskie i intelektualne nowym mieszczaństwem. Zostało ono w pełni uformowane przez ideologię, nauczone posłuchu, przygięte do ziemi i wprzęgnięte w pracę na rzecz nowego ustroju.

Straszny mieszczanin PRL często pochodził z wiejskiego awansu, karierę zrobił  przez partię, wiedział dobrze, że awansują i w miarę dobrze się mają tylko ci, którzy siedzą cicho i są odpowiednio podwieszeni. Z Kościoła kpił w najlepszym stylu palikotowców, choć dziecko czasem chrzcił po cichu – głośno za to narzekał, że księża to „czarne kruki", pazerne łotry i sojusznicy tych arystokratów przedwojennych, co to Polskę przetracili.

I mentalność trzecia – ta, która ukształtowała się po roku 1989. Dawny kołtun socjalistyczny przekwalifikował się na kapitalistę i w ogóle wyznawcę wolnego rynku – ale takiego rynku odpowiednio ustawionego, w którym on i jemu podobni mogli wiele, a utrącano tych, którzy próbowali zrobić karierę bez wsparcia postkomunistycznych banków, urzędników i dawnych kolegów z różnych rodzajów służb.

Szybko doszlusowali do niego nowi drobnomieszczanie dwóch rodzajów: rozrastająca się kasta urzędnicza oraz ci kapitaliści, którzy zamiast się stawiać układowi transformacyjno-nomenklaturowemu pogodzili się ze swoim miejscem w szyku. I postanowili dziobać karnie mniejsze okruszki, podczas kiedy poważni gracze dzielą się prawdziwym tortem. Połączyła ich wszystkich niechęć do „solidaruchów", którym marzyła się uczciwa prywatyzacja, prześwietlenie dziwnie zdobytych majątków, dekomunizacja i lustracja. Połączyła ich też niechęć do Kościoła, „ajatollahów", ZChN który zbliża się, i tak dalej. Krótko mówiąc – nauczyli się nienawidzić moherów i gardzić nimi, zanim jeszcze moher został przez Tuska zdefiniowany.

No i wreszcie trend na proeuropejskość – najlepszą gwarancję zostawienia za sobą kruchty, mohera i tych wszystkich irytujących ubogich. Pospołu zostali więc gorliwymi wyznawcami zjednoczonej Europy, świeckiego superpaństwa.

Współczesny „straszny mieszczanin" polski jest więc dzieckiem tych trzech tradycji: przedwojennej dulszczyzny, peerelowskiego człowieka zredukowanego i stłamszonego oraz euroentuzjazmu na miarę nieznaną innym narodom Europy, które wiedzą, że nowomowa Brukseli to jedno, a interes narodowy – drugie. Mówi się „po brukselsku", bo tak wypada, ale o swoje dbać trzeba. Polski nowy straszny mieszczanin jest pozbawiony tej drugiej refleksji. Jemu się wydaje, że to wszystko na serio – że żyjemy w postpolityce i postideologii, że w nowej Europie wszyscy się kochają, Niemiec odda ostatnią koszulę Grekowi, Hiszpan poręczy za Francuza, z Francuz umrze za Włocha.

My wam to mówimy

Celowo na koniec pozostawiłem jeszcze jedną cechę charakterystyczną dla polskich strasznych mieszczan, a przywoływaną przy okazji niedawnej dyskusji o lemingach. To owa bezrefleksyjność i uleganie stadnemu pędowi do głosowania nieustannie na tę samą oświeconą i postępową grupę polityków, choć kolejne tworzone przez nich partie nie spełniają obietnic.

Czy rzeczywiście straszny mieszczanin głosuje wciąż na tych samych, bo emocje przeważają u niego nad zdrową kalkulacją, bo oślepiły go błyski unijnych euro, otumaniła propaganda prorządowych mediów i zjednoczyła nienawiść do „Kaczafiego"?

Wydaje się, że rzecz sięga głębiej. Spróbujmy postawić na chwilę taką tezę: że główna linia podziału przebiega dziś w Polsce nie między moherami i lemingami, pisowcami i platfusami czy postkomuchami a post-solidarnościowcami. Ale że jest to podział na tych, którzy od Polaków wymagają, i tych, którzy nie wymagają od nich niczego.

Jeśli na strasznych mieszczan spojrzymy z takiej perspektywy, okaże się, że ich wybór jest całkowicie racjonalny: oddają głos na tych, którzy mówią: „bawcie się spokojnie, byczo jest, a będzie jeszcze lepiej". Głosują na tych, którzy nie zawracają im głowy koniecznością poświęcenia się – rodzinie, dzieciom, ojczyźnie, tylko na wszystko mają gotową odpowiedź: zostawcie to nam. Nie bawcie się w politykę, ona jest brudna, nie miejcie poglądów, one prowadzą do ekstremizmów, nie wierzcie w nic poza tym, że przyszłość może być tylko lepsza. A dlaczego ma być lepsza? Bo my wam to mówimy.

Autor jest publicystą tygodnika „Uważam Rze" i Radia Wnet

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy