Co zmienia Grammy?
Włodek Pawlik, kompozytor i pianista jazzowy:
Aktualizacja: 14.02.2014 16:04 Publikacja: 14.02.2014 16:04
Co zmienia Grammy?
Włodek Pawlik, kompozytor i pianista jazzowy:
Czasem w klubie rozpoznają mnie ludzie.
A na ulicy?
Nie wiem, chodzę w czapce i kapturze, zimno jest.
Nie jest pan zły? Tyle lat grania i musiał pan Grammy dostać, by TVN24 się zainteresowało, a Mazurek wywiad zrobił?
To dar losu! Z perspektywy polskiej, co ja mówię polskiej: europejskiej, azjatyckiej, jakiejkolwiek poza amerykańską – z tej perspektywy Grammy jest czymś absolutnie niezwykłym.
Rzadszym niż olimpijskie złoto w skokach.
Które też mnie cieszy.
W muzyce to jak Oscar.
Najbardziej prestiżowa nagroda, jaką można sobie wymarzyć, to prawda. Jak się jest spoza tej amerykańskiej fabryki, spoza tamtejszej sceny, to trudno sobie nawet wyobrazić nominację do Grammy.
Dla Polaka to jakiś kosmos. Pociągnął was Randy Brecker?
Bez wątpienia, przecież to absolutna legenda nie tylko jazzu, ale muzyki w ogóle: Brecker Brothers, Frank Zappa, Springsteen, Blood Sweat and Tears – grał i tworzył z najlepszymi. To dzięki niemu nasza płyta została wydana w USA, a Randy był przewodnikiem, który przeprowadził naszą muzykę na inny rynek.
Grammy pomaga w sprzedaży?
Po to jest... (śmiech). W tydzień sprzedaliśmy w Polsce 20 tys. egzemplarzy! Jesteśmy płytą numer jeden w Empiku, Merlinie, Saturnie, a w Amazonie wyczerpali zapasy. Jeśli chodzi o produkty sprzedawane w Empiku, przegrywamy tylko z Janem Pawłem II według kard. Dziwisza.
Do trzech razy sztuka?
To rzeczywiście moja trzecia płyta z Randym Breckerem.
Pierwsza była dawno temu.
W 1996 roku szef Akwarium Mariusz Adamiak zaprosił mnie z Western Jazz Quartet z Michigan i wymyślił, byśmy doprosili na koncerty w Polsce Randy'ego Breckera. Z tego powstała płyta „Turtles".
Sześć lat temu była płyta kolejna.
„Suite Tykocin" został nagrany w bardzo podobnym składzie do tej nagrodzonej, bo Randy gra tam z moim trio i z Filharmonią Podlaską. Tamta płyta również ukazała się w Stanach i zrobiła spore zamieszanie. Teraz więc było łatwiej.
Kto wymyślił, byście się spotkali w Kaliszu?
Filharmonia Kaliska zamówiła u mnie koncert z okazji 1850-lecia miasta i na gwiazdę wybraliśmy Randy'ego. Koncert był udany, ale jednorazowy, uznaliśmy, że szkoda byłoby tak to zostawić i stąd płyta.
Jak się zaczyna grać z megagwiazdami jazzu? Rozumiem, że szejk może kupić każdego...
Taki Bhumibol, król Tajlandii, mógł płacić Hancockowi i wszystkim innym, by grali z nim na jego festiwalu w Bangkoku. Jak się ma miliony dolarów, można sobie na to pozwolić, a nawet poprosić, by, za drobną dopłatą, podrapali władcę po plecach.
Nie wiem, za ile pan drapie po plecach, ale spytam ponownie: Jak się zaczyna grać z gwiazdami jazzu?
Już w latach 80. w hamburskiej Hohschule fur Musik mogłem grać z najlepszymi muzykami, którzy tam mieszkali i stwierdzili, że jestem wystarczająco dobry, by wyjść ze mną na scenę. A w Hamburgu mieszkali wtedy świetni muzycy amerykańscy, skandynawscy, brytyjscy. To wielkie, międzynarodowe miasto, z bardzo bogatą sceną jazzową i muzyczną w ogóle...
Tam zaczynali Beatlesi...
...(śmiech) I Pawlik. To wszystko było koło siebie – polski kościół na St. Pauli i klub, w którym grali Beatlesi. Zresztą do obu tych miejsc chodziłem. Jak się weszło w to międzynarodowe towarzystwo, to można było grać niemal z każdym.
Kto był dla pana tym pierwszym?
Legendarny saksofonista Herb Geller, który był jednym z tych muzyków amerykańskich, którzy w latach 50. i 60. przenieśli się, jak Dexter Gordon, do Europy, bo tu znacznie lepiej płacili.
W Europie lepiej płacili?
Oczywiście! Przecież te dylematy miał sam Charlie Parker, który się wahał, czy wrócić do Stanów, czy dalej zarabiać tutaj. A czemu Miles Davis nagrywał w Paryżu? W latach 80. było już inaczej, ale wciąż bardzo wielu świetnych muzyków amerykańskich przyjeżdżało do Europy, trafiało do Hamburga na master classes i mogłem z nimi grać. Tam najpierw przyjechał nieżyjący dziś saksofonista Michael Brecker, potem jego brat Randy.
A jak pan trafił do Niemiec?
Po studiach na Akademii Muzycznej trzeba było zarabiać na żonę i dzieci, więc w 1984 roku zacząłem grać w kurortach w Alpach.
I nie wstydził się pan, że to chałtura, że koledzy w tym czasie...
A skąd! To był cud, że mogłem zarabiać na utrzymanie muzyką! Najpierw byłem sam, potem dojechała rodzina, właściwie przez całe lata 80. żyliśmy trochę tu, trochę tam, w rozkroku.
Nie przez cały czas grał pan w kurortach.
Nudziłem się tym i zacząłem sobie pogrywać w Monachium, a w 1986 roku zdałem egzamin na wydział jazzu do Hamburga.
Dorastał pan w Polsce gomułkowskiej. Niesłychanie jazzowe czasy.
Czysty odlot po prostu. Mieszkaliśmy w Ostrowcu Świętokrzyskim...
Stolicy polskiego swingu.
Nie zawsze jestem grzecznym chłopcem, ale wiem, gdzie są drzwi, do których zawsze mogę zapukać
Dobre... (śmiech). Tata – skrzypek w orkiestrze symfonicznej w Kielcach, mama – śpiewaczka w Zespole Pieśni i Tańca „Śląsk", przenieśli się do Ostrowca, bo ojcu zaproponowano pracę w domu kultury Huty im. Marcelego Nowotki i mieszkanie w bloku.
W jaki sposób Nowotko i Góry Świętokrzyskie zrobiły z pana muzyka?
W domu słuchano klasyki, jazzu, wszystkiego. Chodziłem do ogniska muzycznego, a potem do szkoły w Kielcach i dość wcześnie się okazało, że mam słuch absolutny...
...A zna pan definicję słuchu muzycznego II stopnia autorstwa Jarosława Kaczyńskiego?
Nie znam.
„Jak grają, to słyszę".
(śmiech) Bardzo dobra! Jednak ja mam nieco lepszy...
Nie jest to możliwe. Jarosław Kaczyński jest doskonały.
...W każdym razie żal było tego nie wykorzystać. Dzięki tak dobremu słuchowi muzycznemu było mi dużo łatwiej.
Ale żeby od razu jazz?
Wszystko przez improwizację. Jeszcze w szkole podstawowej lubiłem sobie siadać do pianina i coś tam grać, ot tak, dla siebie, podśpiewywać, komponować... Wtedy wcale nie myślałem, że będę kompozytorem.
To po co to było?
To był taki intymny kontakt: tylko ja i muzyka. I w to, w ten świat naiwnej wyobraźni wszedł jazz.
Jak pan dziś myśli, dlaczego?
Bo jazz nie jest tak poukładany, starannie zapisany jak Beethoven czy Mozart. Jest w nim więcej swobody, luzu, ale też prawa do błędu. No i rytm, ten podskórny puls, który dominuje i zaczyna człowieka napędzać. Tak rodzi się swing.
Mówiłem, że w Ostrowcu Świętokrzyskim narodził się swing.
To mnie pociągało, bo mnie zawsze ciągnęło w obie strony. Chciałem być pianistą występującym w filharmoniach, ale z drugiej strony już w liceum założyłem kwartet jazzowy, bo cały czas coś mnie pchało do jazzu.
Jednak studiując na Akademii Muzycznej, chciał pan być pianistą klasycznym, prawda?
Wtedy jeszcze prof. Hesse-Bukowska bardzo poważnie myślała, żebym wystartował w eliminacjach do konkursu chopinowskiego, ale spotkała mnie kontuzja ręki i trzeba było o tym zapomnieć. Może za bardzo chciałem?
Była jakaś cezura, moment, kiedy zdecydował pan, że od teraz tylko jazz?
Do dziś sobie tego nie powiedziałem, bo też nigdy nie trzeba było podejmować takiej decyzji, to się trochę działo samo. Chciałem grać wszystko naraz i trochę tak było. Przecież nagrywałem bardzo różne rzeczy: klasyczne, jazzowe, muzykę filmową...
To jak to się stało, że mimo tego niezdecydowania rozmawiam dziś z pianistą jazzowym, nie filharmonikiem?
Już w Niemczech podjąłem decyzję, że chcę żyć z grania jazzu, choć przecież nie dawało to ani wielkich pieniędzy, ani sławy.
Jazzman celebryta, to byłoby coś.
Nie tęsknię do tego, nie jestem aktorem, tylko muzykiem.
I doktorem.
Wykładam na Uniwersytecie Muzycznym. Ci sami studenci przychodzą na zajęcia mimo Grammy, nic się nie zmieniło.
Jak w ogóle można uczyć improwizacji? To nie jest oksymoron?
Oczywiście coś w tym jest, lecz można uczyć pewnego podejścia, techniki improwizacji i to się sprawdza. Wielu studentów ma jakieś blokady, nie potrafią wyjść poza jakiś schemat, im trzeba pomóc się przełamać, pokazać, że tak można.
To nie jest wyluzowywanie na siłę?
Chcemy im pomóc wyzwolić własną kreatywność, dać narzędzia, ale przecież treść będzie już ich własna.
Tylko czy wyuczona improwizacja ma jeszcze sens?
Nie da się wyuczyć improwizacji. Możemy pokazać technikę, przekonać do przekroczenia pewnych uprzedzeń i to staramy się robić.
Jak to jest być liderem zespołu jazzowego, gdzie przecież i tak wszyscy improwizują? Jak okiełznać takie stadko?
Przynieść na próbę taki materiał, żeby jego granie sprawiało im przyjemność. Zwłaszcza orkiestrze trzeba perfekcyjnie przygotować nuty. No i zawsze muszę pamiętać, że muzyka można łatwo urazić.
Jak?
Jakkolwiek, spojrzeniem, żartobliwą uwagą.
To prawda, że najgorzej traktuje się perkusistów?
Prawda, bo mówi się o nich, że to nie muzycy, ale przyjaciele muzyków... (śmiech)
Pozdrawiamy Cezarego Konrada.
Nie obrazi się.
Zmieńmy temat. Niewielu muzyków angażuje się tak jak pan w 2010 roku.
10 kwietnia 2010 roku pękło mi serce. I nie tylko mnie. Byłem tam pod Pałacem, mój syn przyleciał z Niemiec specjalnie po to, by pójść na Krakowskie Przedmieście, stanąć w kolejce. Do dziś nie potrafię się do końca pozbierać po tym, co się stało w Smoleńsku.
To znaczy?
Nie potrafię zrozumieć, jak mogło do tego dojść, że tu nagle prezydent mojego państwa, że tylu ludzi na pokładzie... Chcę, żeby mi to wyjaśniono, jak to się stało.
To niezbyt częsta wśród artystów postawa.
Chyba nie, są ludzie, dla których to był straszny cios. Zbyszek Wegehaupt nie wytrzymał, zachorował, potem mu serce pękło, bo tam zginął jego spowiednik.
Pan to przeżywał, a inni sikali do zniczy. Dzisiejsza szefowa TVP Kultura nazywała ich „radosną twarzą Polski"...
„Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni". Zawsze wtedy myślę o św. Pawle, który prześladował chrześcijan, a potem się nawrócił. I to nie jest bajka, więc kto wie, może i ci sikający czy robiący krzyże z puszek po piwie się nawrócą, odnajdą? Czemu nie?
Zostawmy ich, wróćmy do pana. Od współczucia do komitetu poparcia Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich droga daleka.
Bywają chwile, kiedy człowiek musi zareagować. Dla mnie to nawet nie była decyzja polityczna, ale jakiś gest obywatelski. Nie kryję zresztą, że podyktowany emocjami.
Ale miał wymiar czysto polityczny.
Ja zawsze byłem i jestem od polityki daleko. Żyłem jak kosmopolita, pracuję i mógłbym mieszkać wszędzie na świecie, a to, że wybrałem Polskę, w której mnie przecież tyle rzeczy straszliwie wkurza, coś przecież znaczy.
„Byłem od polityki daleko"? Był pan przecież w komitecie jednego z kandydatów.
Tak, wtedy poczułem, że powinienem poprzeć Jarosława Kaczyńskiego. I to był ten drugi raz w życiu, po stanie wojennym, gdzie polityka przyszła do mnie z takim natężeniem.
Wydawało się, że po tym napięcie polityczne osłabnie.
A tymczasem jest jeszcze większe. Polityka strasznie dzieli ludzi, a moja muzyka jest po to, by ich łączyć, by im pokazać, że polityka to nie najważniejsza rzecz na świecie.
Rozumiem, że lemingi mogą pana – mohera – słuchać?
Mogą? Niech się cieszą moją muzyką lemingi, mohery i każdy, kto zechce, po to ją tworzę! Gdyby takie podziały miały miejsce w Ameryce, już dawno by się pozabijali. I dlatego politycy nie mogą nami rządzić! Z całym szacunkiem, ale nie stanę się narzędziem w rękach żadnego polityka, nikt nie będzie mi mówił, kogo mam nienawidzić.
Chyba to panu nie grozi, bo nie angażuje się pan w życie partyjne.
Nie mam zamiaru namawiać ludzi do głosowania na tych czy innych, swoją rolę postrzegam zupełnie inaczej. Może to zabrzmi naiwnie, ale chcę łączyć ludzi swoją muzyką, chcę im powiedzieć, że powinniśmy się cieszyć, gdy polska płyta zdobywa Grammy, bo to wspólna radość.
Nie ma pan jednak poczucia, że jest ze swymi sympatiami w środowisku odosobniony?
W ogóle o tym nie myślę i nie zastanawiam się, jakie kto ma poglądy. Nie wyobrażam sobie tylko życia bez trwałych punktów odniesienia.
Czyli?
Nie wyobrażam sobie życia bez dekalogu, jeśli mam już mówić wprost. Tam jest siła! Jasne, ja też nie zawsze jestem grzecznym chłopcem, ale wiem, gdzie są drzwi, do których zawsze mogę zapukać.
W 2005 roku zadedykował pan swe „Misterium Stabat Mater" Janowi Pawłowi II.
Odczułem wtedy bardzo silny impuls wejścia w muzykę chorałową, która zawsze mi gdzieś siedziała w tyle głowy, a wtedy zacząłem ją eksplorować i próbowałem połączyć z moimi improwizacjami. To szczególna płyta, bo to przecież śpiewane słowa Boga, Ewangelia – czysta metafizyka...
To nie onieśmiela?
Wręcz przeciwnie, przybliża! W końcu skoro mogłem śpiewać te słowa jako ministrant, to mogę przełożyć je na muzykę. Są bliskie mi, tak jak i kolędy, które nagrałem.
Często mówi pan o rodzinie.
Opowiem panu historię. Jakieś dziesięć lat temu miałem solową trasę po Australii i po koncercie w Melbourne przyszła do mnie dziennikarka, którą zaciekawiło, że noszę obrączkę. „Jak długo jest pan żonaty?". „Ponad 20 lat". „Niemożliwe! To wie pan co, wszyscy i tak wiedzą, że pan fantastycznie gra, ale jak napiszę, że jest pan ponad 20 lat z jedną kobietą, to będzie news".
Panie doktorze, Polacy słuchają jazzu?
Jesteśmy wyjątkowymi słuchaczami! Oczywiście, wielu ludziom wystarcza muzyka z windy czy supermarketu...
...Na którą Amerykanie mówią „musac".
Im oczywiście nie jest potrzebny jazz, ale tradycja jego słuchania i grania jest w Polsce naprawdę długa. I wcale nie mówię o latach powojennych i Tyrmandzie, ale czasach ?II Rzeczpospolitej. Era swinga Polski międzywojennej była niesłychanie bogata, swingowe piosenki śpiewali Bodo, Aston, pisał je Hemar. Cała muzyka filmowa to był swing!
Tylko że wtedy to pełniło rolę muzyki pop, ale przyszedł taki czas, kiedy on oddzielił się od swinga...
...Mniej więcej od Franka Sinatry i Barbry Streisand nastąpił ten rozwód.
I jazz stał się bardziej wysublimowany, nie dla każdego.
Myślę, że to nie jazz, a niektórzy jazzmani. Ja się nie czuję odcięty od głównego nurtu muzyki, jestem taki natural boy, facet, który gra i czerpie z bluesa, wspaniałej tradycji amerykańskiego swinga.
Naprawdę daje to panu jeszcze radość?
Po to gram.
© Licencja na publikację
© ℗ Wszystkie prawa zastrzeżone
Źródło: Plus Minus
Co zmienia Grammy?
Włodek Pawlik, kompozytor i pianista jazzowy:
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej” Grażyny Bastek jest publikacją unikatową. Daje wiedzę i poczucie, że warto ją zgłębiać.
Dzięki „The Great Circle” słynny archeolog dostał nowe życie.
W debiucie reżyserskim Malcolma Washingtona, syna aktora Denzela, stare pianino jest jak kapsuła czasu.
Jeszcze zima się dobrze nie zaczęła, a w Szczecinie już druga „Odwilż”.
Bank wspiera rozwój pasji, dlatego miał już w swojej ofercie konto gamingowe, atrakcyjne wizerunki kart płatniczych oraz skórek w aplikacji nawiązujących do gier. Teraz, chcąc dotrzeć do młodych, stworzył w ramach trybu kreatywnego swoją mapę symulacyjną w Fortnite, łącząc innowacyjną rozgrywkę z edukacją finansową i udostępniając graczom możliwość stworzenia w wirtualnym świecie własnego banku.
Cenię historie grozy z morałem, a filmowy horror „Substancja” właśnie taki jest, i nie szkodzi, że przesłanie jest dość oczywiste.
Rafał Trzaskowski zachwycił swoich sympatyków rozmową po francusku z Emmanuelem Macronem. Jednak w kontekście kampanii, która miała odczarować jego elitarny wizerunek, pojawia się pytanie, czy to nie oddala go od przeciętnego wyborcy.
Złoty w czwartek notował nieznaczne zmiany wobec euro i dolara. Większy ruch było widać w przypadku franka szwajcarskiego.
Czwartek na rynku walutowym będzie upływał pod znakiem decyzji banków centralnych. Jak zareaguje na nie złoty?
Olefiny Daniela Obajtka, dwie wieże w Ostrołęce, przekop Mierzei Wiślanej, lotnisko w Radomiu. Wszyscy już wiedzą, że miliardy wydane na te inwestycje to pieniądze wyrzucone w błoto. A kiedy dowiemy się, kto poniesie za to odpowiedzialność?
Czy prawo do wypowiedzi jest współcześnie nadużywane, czy skuteczniej tłumione?
Z naszą demokracją jest trochę jak z reprezentacją w piłkę nożną – ciągle w defensywie, a my powtarzamy: „nic się nie stało”.
Trudno uniknąć wrażenia, że kwalifikacja prawna zdarzeń z udziałem funkcjonariuszy policji może zależeć od tego, czy występują oni po stronie potencjalnych sprawców, czy też pokrzywdzonych feralnym postrzeleniem.
Niektóre pomysły na usprawnienie sądownictwa mogą prowadzić do kuriozalnych wręcz skutków.
Masz aktywną subskrypcję?
Zaloguj się lub wypróbuj za darmo
wydanie testowe.
nie masz konta w serwisie? Dołącz do nas