Łupki dla zuchwałych

-| Profesorowie geologii mówili, że nie warto tracić czasu na gaz łupkowy, a tym bardziej szukać nowych źródeł energii w Stanach. Nasi śmiałkowie robili jednak swoje - mówi Gregory Zuckerman, reporter gospodarczy.

Publikacja: 21.02.2014 20:53

Łupki dla zuchwałych

Foto: Plus Minus

Red

W 2006 roku Stany Zjednoczone znalazły się na skraju kryzysu energetycznego. Analitycy przepowiadali schyłek dominacji ekonomicznej Ameryki, uzależnionej od importu ropy i gazu, jej pozycję miały przejąć Chiny, Brazylia i Indie, aż tu nagle grupka zapaleńców dowierciła się do gazu uwięzionego dotąd głęboko w łupkach...



Gregory Zuckerman, reporter gospodarczy:

Nie tak od razu. Łupkowa rewolucja energetyczna, która – tego jestem pewien – zmienia na naszych oczach historię, miała kilka etapów. O złożach gazu łupkowego wiedziano u nas już w XIX wieku, ale jego eksploatację uznawano za zbyt drogą i nierealną. To była powszechna opinia, w którą nie wierzyło zaledwie kilka osób zajmujących się wydobyciem ropy i gazu. Pierwszy przełom nastąpił około 1998 roku w okolicy Dallas. Sędziwemu już wówczas George'owi Mitchellowi, właścicielowi mało znanej firmy wydobywczej Mitchell Energy z Teksasu, po siedemnastu latach upartych testów, udało się uruchomić wydobycie gazu łupkowego ze złóż Barnett.



Jak zareagowali giganci: Chevron, Exxon, którzy wcześniej zajęci poszukiwaniami ropy i gazu w Afryce i w Azji kompletnie zignorowali potencjał gazu łupkowego?



Były gratulacje, ale sceptycyzm pozostał. Eksperci nadal upierali się, że gaz płynie być może z Barnett w Teksasie, ale w innych miejscach może już być zupełnie inaczej, bo brak dowodów na to, że inne złoża gazu łupkowego są tak samo bogate i warto je będzie eksploatować. Po pierwszym przełomie wciąż nie było więc powszechnej akceptacji dla łupków. To trwało właściwie aż do roku 2007. Wystarczy przypomnieć, że Harald Hamm, założyciel firmy Continental Resources, dziś dzięki łupkom jeden z najbogatszych ludzi na świecie, w latach 2006–2007 z powodu kłopotów finansowych chciał sprzedać część swoich gazonośnych działek w północnej Dakocie, ale wtedy jeszcze nikt nie chciał ich od niego kupić. Eksplozja wydobycia gazu łupkowego, tym razem już w różnych regionach Stanów, nie tylko w Teksasie, nastąpiła dopiero rok później.

Trudno uwierzyć, że nikt na rynku nie zrozumiał znaczenia tego odkrycia już na początku.

Gorzej, bo po roku 2000 o gazie łupkowym zrobiło się znów zupełnie cicho. Wkrótce zaczął się kryzys finansowy związany z załamaniem się rynku nieruchomości i przeciętny Amerykanin zajął się taniejącym rynkiem akcji i spadającymi cenami domów. Dlatego, kiedy z szybów Pensylwanii, północnej Dakoty, Teksasu zaczynał płynąć gaz, bo kilku inżynierom udało się wreszcie opracować innowacyjną metodę jego wydobycia (tzw. szczelinowanie i wiercenie horyzontalne), amerykańska opinia publiczna wciąż się tym nie interesowała.

Kim są współcześni następcy Rockefellerów? Mają jakieś cechy wspólne?

Wiarę w siebie. George Mitchell, Harald Hamm i Aubrey McClendon, którzy nie mają wykształcenia geologicznego, zignorowali zdanie większości ekspertów branży wydobywczej, bo byli pewni swoich racji. Profesorowie geologii, inżynierowie mówili, że nie warto tracić czasu na gaz łupkowy, a tym bardziej szukać nowych źródeł energii w samych Stanach. Nasi śmiałkowie nie przejęli się tymi sceptycznymi opiniami i robili swoje. A mieli przeciwko sobie nawet własne rodziny, czasem, tak jak Mitchell, najbliższych współpracowników. Główny inżynier Haralda Hamma, który doradził mu wcześniej kupno działek w północnej Dakocie, nie wytrzymał presji i sprzedał swoje akcje w Continental Resources, po czym odszedł. Mimo to Hamm nie zrezygnował ze swoich planów, uparł się i dziś jest wart 14,5 mld dolarów.

Rzeczywiście wystarczyła tylko intuicja i pewność siebie?

Sądzę, iż właśnie dlatego się im udało, że mogli sobie pozwolić ?– w przeciwieństwie do wielkich korporacji – na zignorowanie powszechnej wiedzy, obiegowych opinii i wszelkiej maści ?ekspertyz.

Amerykański system premiuje outsiderów?

Kilka lat temu napisałem książkę („The Greatest Trade Ever") o ludziach, którzy przewidzieli kryzys finansowy z 2008 roku i zarobili na tym gigantyczne pieniądze. Proszę mi wierzyć, dzisiejsi potentaci gazu łupkowego ich przypominają. Tamci też działali wbrew opiniom ekspertów, którzy uspokajali, że Alan Greenspan nie pozwoli na załamanie się rynku nieruchomości. Ta niewielka grupa bystrych i upartych ludzi zignorowała zaklęcia ekspertów. Właśnie ci outsiderzy doszli do wniosku, że zbliża się załamanie rynku, i postanowili na tym zarobić.

Ale żeby w Ameryce zostać miliarderem, potrzebne jest jeszcze coś i łupkowi Rockefellerzy to mają – są wizjonerami, którzy potrafią rozpoznać potencjał nowoczesnych technologii. Bo bez innowacyjnej technologii pozwalającej wiercić nie tylko w głąb, ale i wszerz, i bez szczelinowania skał – po ang. fracking – nie byłoby boomu łupkowego.

Wielkie korporacje zatrudniają tabuny takich wizjonerów...

Ale i tak przegapiają swoją szansę. Technologiczny gigant Microsoft mógł zostać królem wyszukiwarek, ale odpuścił, nie docenił tego wynalazku i na rynek wszedł Google. Podobnie Exxon, wielka amerykańska firma wydobywcza, dosłownie siedziała na złożach gazu łupkowego Barnett i nie kiwnęła palcem. Tymczasem średniej wielkości rodzinna firma Mitchell Energy przez kilkanaście lat, za własne pieniądze (jeden taki próbny szyb kosztował nawet 2 mln dolarów) prowadziła testowe odwierty, a inna firma EOG Resources pod nosem Chevrona i Exxona skupowała ziemię bogatą w gaz łupkowy.

Kto odegrał kluczową rolę w tej historii?

George Mitchell, wówczas 80-latek, jest bezsprzecznie ojcem frackingu. To on udowodnił, wraz z niewielkim zespołem inżynierów, że da się wycisnąć ze skał gaz i że może to być proces zarówno wydajny, jak i opłacalny. Mitchell wykazał się przy tym nieprawdopodobnym uporem, bo na jego działkach kończyły się zasoby gazu konwencjonalnego, który sprzedawał od lat miastu Chicago i jego firmie groziło bankructwo. Musiał szukać alternatywy. Gdyby nie znalazł sposobu na wydobycie wystarczających ilości gazu łupkowego, musiałby zamknąć firmę, którą budował całe życie. Drugim najważniejszym człowiekiem tej rewolucji jest według mnie Aubrey McClendon. Na początku zignorował sukcesy Mitchella na złożach Barnett, ale bardzo szybko się zreflektował. Już w 2002 roku wiedział, że wydobycie gazu łupkowego zmieni świat. Jego firma wydzierżawiła olbrzymie tereny bogate w taki gaz. W pewnym momencie jego Chesapeake Energy kontrolowała teren wielkości trzykrotnej powierzchni stanu New Jersey!

Mitchell pochodził z biednej rodziny, jego dziad pasł owce na jednej z greckich wysp. Kariera od przysłowiowego pucybuta do milionera?

Większość tych zapaleńców to potomkowie ubogich emigrantów. Główne wątki mojej książki przypominają więc trochę operę mydlaną „Dallas" z lat 80., którą niedawno zresztą wznowiono. Serial opowiada o perypetiach teksańskiej rodziny właścicieli roponośnych działek: jedni opływają tam we wszystko, inni dopiero się bogacą, jeszcze inni tracą majątki. Dokładnie tak wyglądają historie poszukiwaczy gazu łupkowego. Harald Hamm miał dwanaścioro rodzeństwa i mógł się uczyć tylko zimą, kiedy nie musiał pomagać rodzicom w polu. Grekiem z pochodzenia jest też Michael Johnson, który odkrył największe pole łupkowe na złożach Bakken. Wśród łupkowych pionierów jest też Libańczyk Charif Souki i jego firma Cheniere Energy, której akcje kosztowały w pewnym momencie zaledwie 1 dolar. Gdyby nie udało mu się przekonać inwestorów o tym, że eksploatacja gazu łupkowego się opłaci, byłby skończony. Dopiero więc po latach niepowodzeń, ciężkiej pracy ci ludzie odnoszą wielki sukces. Dlatego ta historia jest tak bardzo amerykańska. To gotowy scenariusz na film.

A jeszcze do niedawna analitycy przepowiadali koniec dynamicznego rozwoju Ameryki.

Praca nad książką trochę mnie uspokoiła. Pomyślałem, że nie jest jeszcze z nami tak źle. Mieszkam w okolicy Nowego Jorku, a więc na Wschodnim Wybrzeżu, i muszę przyznać, że od dawna ludzie nie byli tutaj tak bardzo sfrustrowani. Owszem, dzieciaki chodzą do bardzo dobrych szkół, ale żeby było ich na to stać, zadłużają się, a po studiach nie mogą znaleźć dobrej pracy. Równocześnie tabuny ekspertów mówią nam codziennie, że Ameryka jest cieniem samej siebie sprzed lat, że nie jest już tak innowacyjna jak kiedyś. Kiedy więc pojechałem do północnej Dakoty, Pensylwanii, Luizjany – serca Ameryki –  byłem zdziwiony, że wciąż jest tylu przedsiębiorczych ludzi, którzy mają nowatorskie pomysły, ciężko pracują, wiele ryzykując, i w dodatku dają pracę innym ludziom. To dało mi nową nadzieję, inaczej spojrzałem na przyszłość Ameryki. Z drugiej jednak strony, te podróże po amerykańskim interiorze zasmuciły mnie, bo dostrzegłem, jak ostry jest podział naszego społeczeństwa, nie tylko polityczny. Ludzie wyraźnie się dzielą na zwolenników i przeciwników frackingu.

Czy taka rewolucja mogła się zacząć gdzie indziej?

Na pewno mamy w wielu sprawach przewagę: w przeciwieństwie do Chin nie brakuje nam dużych zasobów wody potrzebnej w eksploatacji gazu łupkowego, mamy też już gotową sieć rurociągów i dokładną mapę złóż. Ale to nie jest najważniejsze. Niezbędnym według mnie dodatkiem jest kultura podejmowania ryzyka w biznesie, coś, co od zawsze charakteryzuje mój kraj, a co za tym idzie, rynek kapitałowy. Bez nich poszukiwania gazu i wiercenia nie byłyby możliwe. Kluczowe jest również prawo: u nas właściciel działki jest równocześnie właścicielem kopalin, które na niej można znaleźć. Dlatego właściciele ziemi nie protestują przeciw głośnej przecież i brudnej eksploatacji. W tym miejscu przypomina mi się historia 80-letniego Bucka Butlera, właściciela rancza z Teksasu, który przez całe życie skupował ziemię, żeby mieć gdzie przepędzać bydło. Był już tak zadłużony, że obawiał się bankructwa, aż tu nagle zapukali do jego drzwi przedstawiciele ConocoPhillips i okazało się, że jego ziemia jest bogata w gaz łupkowy. Z dnia na dzień został milionerem.

Łatwo przyszło, łatwo poszło. Tacy ludzie nie martwią się chyba zagrożeniami związanymi z wydobyciem gazu dla środowiska?

Na początku też tak zakładałem. Myślałem, że ludzie stojący za tą rewolucją są takimi stereotypowymi nafciarzami czy kowbojami z Houston czy z Dallas, goniącymi za zyskiem bez względu na koszty dla środowiska. Okazało się, że wcale tak nie jest. Jestem przekonany, że wystarczyłaby dobra wola ze strony obrońców środowiska, a kompromis byłby naprawdę możliwy.

Na jak długo starczy tego gazu?

Prezydent Obama mówił ostatnio, że czeka nas 100 lat wydobycia. Moim zdaniem to nie będzie tak długo trwało. Szyby łupkowe są znane z tego, że po okresie wydajności wydobycie może nagle spaść. Z drugiej strony, fachowcy od odwiertów zapewniali mnie w rozmowach, że ciągle pracują nad udoskonale-niem metody wydobywania gazu i nie wykluczają odkrycia kolejnych warstw złóż. Pesymiści wieszczący szybki koniec tego gazowego boomu nie mają więc z pewnością racji.

Czy ktoś może jeszcze tę rozpędzoną rewolucję zatrzymać? Ekolodzy?

Obie strony sporu: zarówno przeciwnicy, jak i zwolennicy szczelinowania, przesadzają. Oczywiście może się zawsze ukazać jakiś raport, z którego będzie wynikać, że gaz łupkowy jednak bardzo szkodzi środowisku, jednak moim zdaniem bardziej prawdopodobny jest inny scenariusz. Obie strony sporu pójdą na kompromis. Producenci gazu będą lepiej monitorować wydobycie i dbać o środowisko, a ekolodzy zaczną z nimi współpracować. W tym samym czasie zacznie się wydobycie gazu łupkowego w innych krajach – według analityków do 2035 roku globalna produkcja gazu może dzięki temu wzrosnąć o 50 proc. – spadną ceny energii dla nas wszystkich i ani OPEC, ani Gazprom nie będą mogły nic z tym zrobić.

Amerykańskie media piszą jednak często o tajemniczych trzęsieniach ziemi w okolicach odwiertów, a tych ostatnich są w Stanach tysiące.

To są raczej wstrząsy, nie trzęsienia ziemi, których nie powoduje szczelinowanie, ale już sama eksploatacja. Przy czym specjaliści są zdania, że mogą je przewidywać i monitorować.

A nie zdarza się, że chemikalia dodawane do wody pompowanej w odwiert przeciekają do wód gruntowych?

Naukowcy są zdania, że złoża gazu łupkowego znajdują się w Ameryce tak głęboko, często poniżej 1 km, że nie mogą zagrażać zasobom wody. Trzeba oczywiście monitorować przemysł wydobywczy, bo zdarzają się błędy popełniane przez firmy wydobywcze, spowodowane niedbalstwem. Problemem są np. przecieki metanu, który dostaje się do atmosfery, a jeśli chcemy przeciwdziałać globalnemu ociepleniu, trzeba jakoś temu zaradzić. Ale z drugiej strony, metan dostaje się przecież do środowiska w sposób naturalny. W Stanach istnieją naturalne źródła, które znajdują się blisko złóż metanu. Wystarczy zbliżyć do nich zapałkę i wybucha płomień.

Przypomina mi się od razu scena z filmu „Gasland", pokazywanego także w Polsce, w której kran do wody, po odkręceniu, wybucha ogniem. To już propaganda?

Większość Amerykanów uważa, że szczelinowanie zatruwa środowisko. Już sam dźwięk słowa „fracking" źle się u nas kojarzy. Takie odczucia nie są oczywiście oparte na jakiejś głębszej wiedzy. Przeciętny Amerykanin zapożycza je raczej z filmów, choćby z tego, o którym pani wspomniała. W kampanię potępiającą szczelinowanie włączają się zresztą gwiazdy, np. Rolling Stonesi napisali piosenkę „Gloom and Doom" („Ciemność i zatracenie") ostrzegającą przed wierceniami.

Z kolei same firmy wydobywcze nie poradziły sobie chyba z zadaniem wyjaśnienia opinii publicznej, o co chodzi w tym całym szczelinowaniu. Zresztą, niektórzy potentaci gazowi sami są zwolennikami energii odnawialnej. Inna sprawa, że Amerykanie po prostu nie lubią wielkich korporacji, nieważne, czy producentów energii atomowej, czy wiatrowej, czy gazowej.

Nie można więc wykluczyć masowych protestów i zablokowania wydobycia?

Wszyscy ogrzewamy domy i jeździmy samochodami napędzanymi paliwem, dlatego choć sarkamy na szczelinowanie, w sumie jesteśmy bardzo zadowoleni, że dzięki łupkom cena gazu spadła o połowę. Ludzie są też zadowoleni, że dzięki zdobytej właśnie niezależności energetycznej Ameryki ich pieniądze w postaci podatków nie płyną do krajów, które na przykład sponsorują terroryzm i nie są nam specjalnie przyjazne.

Ameryka jest obecnie dzięki łupkom największym producentem gazu naturalnego. Jakie będą tego międzynarodowe konsekwencje?

Jest wciąż zbyt wcześnie, aby w pełni ocenić skutki łupkowego boomu, ale moim zdaniem najważniejsze będzie stopniowe osłabienie naszego zainteresowania Bliskim Wschodem. Równocześnie coraz więcej będzie dla Stanów znaczyć Azja. Dlatego właśnie Ameryka zignorowała naciski Arabii Saudyjskiej, która domagała się od nas zaangażowania militarnego w Syrii. Takich przykładów bagatelizowania producentów ropy – dotychczasowych sojuszników – będzie coraz więcej.

Gregory Zuckerman jest reporterem amerykańskiego dziennika „Wall Street Journal" i autorem bestselleru „The Greatest Trade Ever" („Transakcja życia") o ludziach, którzy zbili majątek na załamaniu rynków finansowych w 2008 roku. Jest laureatem dziennikarskich nagród: Gerald Loeb Award i New York Press Club Journalism Award. W listopadzie ub.r., nakładem wydawnictwa Portfolio/Penguin, ukazała się jego najnowsza książka, „The Frackers", opisująca łupkową rewolucję energetyczną w USA

W 2006 roku Stany Zjednoczone znalazły się na skraju kryzysu energetycznego. Analitycy przepowiadali schyłek dominacji ekonomicznej Ameryki, uzależnionej od importu ropy i gazu, jej pozycję miały przejąć Chiny, Brazylia i Indie, aż tu nagle grupka zapaleńców dowierciła się do gazu uwięzionego dotąd głęboko w łupkach...

Gregory Zuckerman, reporter gospodarczy:

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał