Na niejawnym etacie

„Jest taka prośba, propozycja, żeby Wałęsa mógł się skontaktować z ambasadorem radzieckim w Rzymie". Fragment książki o trzech związanych z KUL postaciach: teologu, który był tajnym współpracownikiem SB, opozycjoniście, którego proponowano zabić, i oficerze MSW, który chciał chronić Kościół.

Publikacja: 18.04.2014 23:25

Na niejawnym etacie

Foto: Plus Minus, Andrzej Krauze And Andrzej Krauze

Opowiem panu sprawę drobną, ale znaczącą. – mówi Edward Kotowski [rezydent wywiadu PRL w Rzymie w latach 80., pracujący jako dyplomata – przyp. red.] – Krótko po wyborze papieża Jana Pawła II spotykam się z księdzem Stefanem Zagrodzkim, ważną wówczas postacią w Kurii Generalnej Zakonu Kleryków Regularnych. Ksiądz Zagrodzki wyraźnie poirytowany mówi, że związkowcy włoscy szykują prowokację. Papież miał odwiedzić pewną rzymską parafię i zamierzał dotrzeć do niej pociągiem. Na lokomotywie związkowcy chcieli umieścić jakieś cyrkowe dekoracje i napis „Arlekin", oczywiście bez wiedzy papieża. Ksiądz Zagrodzki był przerażony wizją ośmieszenia papieża. Ja też tak uważałem, dlatego dałem księdzu Zagrodzkiemu telefon do księdza Józefa Kowalczyka, wówczas szefa Sekcji Polskiej Sekretariatu Stanu, i zachęciłem, aby natychmiast się z nim skontaktował. Zagrodzki ostrzegł księdza Kowalczyka, zmieniono plan i papież udał się na wizytę samochodem.

Mogłem to przecież zlekceważyć – niech wyśmiewają polskiego papieża – ale czułem, że nie wolno tego robić. Wiedziałem, że papież był obiektem intryg w kurii, wiedziałem, że nie wszyscy Włosi go akceptują. I wiedziałem, że moją rolą jest uchronienie go przed kompromitacją.

Przyszedł listopad 1981 roku, kardynał Władysław Rubin zaprosił mnie i Jurka Jopę na światowe spotkanie polonijne – aula Pawła VI była wypełniona przedstawicielami Polonii. Jan Paweł II powitał nas imiennie – mnie i Jurka, reprezentowaliśmy Polskę pod nieobecność szefa przedstawicielstwa Kazimierza Szablewskiego. To było ogromne wyróżnienie w tym gronie.

Po zakończeniu audiencji ludzie wychodzą, przystają w grupkach, rozmawiamy. Jakiś ksiądz przyprowadza do nas Romualda Kukołowicza 1, najbliższego doradcę prymasa Wyszyńskiego.

Nie znałem go osobiście, kojarzyłem tylko ze zdjęcia. „No dobrze – mówi Kukołowicz – to panowie jesteście z tej misji. Papież panów powitał" – i zaczyna opowiadać o sytuacji w kraju, że jest źle, że wszystko wymyka się spod kontroli, rozmowy rządu z „Solidarnością" zostały zerwane, dojdzie do konfrontacji, poleje się krew, na Syberię wywozić będą. Zaczął malować bardzo dramatyczny obraz. I mówi na koniec: „Panowie, pomóżcie!". „A w jaki sposób możemy pomóc – pytam – bo my chętnie".

„Jestem wysłannikiem Lecha Wałęsy, jego pełnomocnikiem do spraw zagranicznych – mówi. – I jest taka prośba, propozycja, żeby Wałęsa mógł się skontaktować z ambasadorem radzieckim w Rzymie".

Zdjęcie

Jak ja to usłyszałem, to mi włosy stanęły dęba, Jurek też zesztywniał.

„Co to jest? – myślę. – Czy to prowokacja?". Mówię do Kukołowicza: „Panie docencie – bo pamiętałem, że on był kiedyś docentem – panie docencie, my osobiście nie mamy tam dojścia, ale możemy sprawdzić, może ktoś z kolegów... Zobaczymy, jak sytuacja wygląda. Ale dopiero jutro rano damy odpowiedź". „Dobrze" – mówi – on zostanie w Rzymie dłużej, nie ma problemu, „tylko zróbcie coś panowie".

Wracamy do domu samochodem, Jurek mówi: „To musi być agent, prowokacja z kraju. Chcą nas załatwić".

Było się czego bać. Przecież nam nie wolno było rozmawiać z radziecką ambasadą bez zgody przełożonych. W wywiadzie nie cackają się z ludźmi, którzy wychodzą przed szereg. „Ale Jurek – mówię – to chyba niemożliwe. Wiem, kim jest Kukołowicz".

A wiedziałem, bo zapamiętałem pana Kukołowicza ze zdjęcia. Wspominałem już, że myślę i zapamiętuję obrazami. Parę lat wcześniej pułkownik Zenon Chmielewski, ten mój kolega z pokoju, przeglądał zdjęcia z obserwacji. Pokazuje mi fotografię pana Kukołowicza i mówi: „Zobacz, taki pobożny człowiek, a jak się zachowuje". Zapamiętałem jego wygląd: siwe, pofalowane włosy, twarz w okularach; on wówczas pracował w Instytucie Techniki Budowlanej. Pokazuje mi Chmielewski te zdjęcia, ale mówi: „Twardy jest ten Kukołowicz, odmówił współpracy. Powiedział, że poinformuje prymasa Wyszyńskiego, zrezygnuje z funkcji doradcy, ale współpracować nie będzie". I to mi zapadło w pamięć.

– To obleśne, nie odbierał pan takich zagrań jako obleśne?

– Co było obleśne?

– Taka próba zwerbowania człowieka. Nie obrzydzały pana tego typu metody?

– Mogę powiedzieć, że mnie obrzydzały, i pan miałby dobrą odpowiedź.

Papiery do urzędu były lekko przerobione, żeby ukryć, że jestem równocześnie na etacie niejawnym

– Może pan powiedzieć, że pana nie obrzydzały, dla mnie to też będzie dobra odpowiedź, bo wyjaśni, co pan myślał.

– Miałem do tego stosunek obojętny. Ani mnie to obrzydzało, ani nie obrzydzało. Uważałem, że człowiek uczciwy i porządny nie będzie w ten sposób pozyskiwał informatorów. Można zjeść kotlet schabowy łapami, a można nożem i widelcem. Moje poczucie estetyki nie pozwalało mi nie tylko na to, żeby łapać ludzi na kochanki, na pieniądze czy inne słabości, ale także na to, by zbierać informacje, które innym mogłyby posłużyć do szantażu. Tego nigdy nie robiłem.

– Ale korzystał pan z takich metod, kiedy stosowali je inni.

– Tak działa każda służba bezpieczeństwa na świecie. Jestem realistą i uważam, że każdy powinien odpowiadać za to, co sam zrobił, nie za to, co zrobili inni. Ja nigdy takich metod nie stosowałem. Mogę być rozliczany z tego, co robiłem.

– Ale przecież pan grał w tej samej drużynie co Grzegorz Piotrowski i jego ekipa.

– Ale w tej drużynie można było grać, dając równocześnie szansę drugiej stronie. I tak robiłem. Uprawiałem coś w rodzaju strajku włoskiego.

– A jak pan sobie radził z takimi rzeczami jak zamordowanie księdza Popiełuszki? Kiedy dowiedział się pan, że pana koledzy zabili...

– To nie byli moi koledzy, ja ich w ogóle nie znałem.

– Ale pracowali w tej samej firmie co pan, wypełniali podobne zadania.

– Panie Dariuszu, coś panu powiem. Z księdzem Popiełuszką to jeszcze jest taka sprawa, że to był mój daleki kuzyn. Od brata się dowiedziałem – już po fakcie. Z sąsiedniej wioski, z Grodziska, pochodziła matka Popiełuszki pani Gniedziejko, która była spokrewniona z Hurynami, a Hurynowie przez kogoś z nami. Popiełuszko urodził się we wsi Okopy koło Suchowoli, to jest siedem kilometrów od mojego miejsca urodzenia.

– Dobrze, a co było dalej z tamtą sprawą w Rzymie?

– Mówię do Jurka: „Musimy coś zrobić, zorientuj się, czy ty kogoś znasz". „Może Adam Szymczyk?". On wtedy pracował w wydziale politycznym ambasady. „Mówił, że zna jednego »radziana«, sekretarza osobistego ambasadora". „Dobra – mówię. – Zadzwoń do niego, umów go na kawę". Następnego dnia zaprosiliśmy Adama – on też był oficerem wywiadu – i po kolei mu wyłożyliśmy, o co chodzi. Facet aż się spocił, strasznie się pocił, jak się denerwował, a denerwował się często. „A zdajecie sobie sprawę, co będzie – mówi – jak wpadniemy? Po nas będzie. Czy wy wiecie, co chcecie zrobić?". „Wiemy – mówię. – Przemyśleliśmy to. Teraz reszta od ciebie zależy". „No dobrze – mówi – ale to musi zostać między nami". „No pewnie, że między nami – odpowiadam – chyba że ty gdzieś to dalej podasz", ale nie – mówi Adam – on też to zachowa dla siebie. I rozstaliśmy się.

Na drugi dzień przychodzi i mówi, że jest odmowa, Rosjanie proponują, żeby Wałęsa skontaktował się z ambasadorem ZSRR w Warszawie. I koniec sprawy.

– A zabójstwo Popiełuszki?

– Co zabójstwo Popiełuszki?

– Czy pana nie przeraziło to, co się z nim stało? Jeszcze biorąc pod uwagę pana pokrewieństwo. Nie miał pan poczucia, że to wszystko jest nie do zaakceptowania? Śmierć księdza Popiełuszki to nie był moment, żeby odejść?

– Byłem już wtedy w Urzędzie do spraw Wyznań, realnie poza MSW. Zdawałem sobie sprawę, że pro publico bono mogę zrobić więcej, zostając w urzędzie, niż się z niego zwalniając. Gdybym odszedł, to byłby pusty gest. Byłoby tak, jakbym wyszedł na ulicę i krzyczał „Precz z komuną!". Co by to dało? Wiedziałem, że zostając, a już wtedy rosłem w siłę, będę w stanie wpływać na pewne decyzje władz państwowych dotyczące racjonalnego ułożenia stosunków z Kościołem.

– Pan sympatyzował z Kościołem, pracując w bezpiece, w wywiadzie, a potem Urzędzie do spraw Wyznań?

– Tu nie chodzi o sympatię albo antypatię. Ja te emocje wykluczam. Chodziło o produktywne rozwiązanie problemu, jakim były stosunki państwo–Kościół. Trzeba robić to, co jest produktywne, a produktywne jest to, co przynosi korzyść ogółowi. Wyznacznikiem ma być korzyść społeczna.

Mleko

Po powrocie z Rzymu przez parę miesięcy kazali mi siedzieć w domu i zacząłem myśleć, że wiedzą o tej watykańskiej sprawie z Kukołowiczem i Wałęsą. Pytam, o co chodzi, a Płatek mówi: „Niech pan spokojnie siedzi, co, źle panu?". „No tak, źle mi, nudzę się...". W styczniu 1984 roku odzywa się Płatek: „Niech pan wpadnie". Wsadzili mnie do jakiegoś działu analiz, kazali pisać o sytuacji w skupie mleka. Usiadłem przy biurku i patrzę, jak spływają te informacje z terenu: tyle mleka kupili, tyle sprzedali. Myślę sobie: „No tak, jestem w odstawce". Idę do Płatka i mówię: „Panie Zenonie, rezygnuję z pracy, nie będę pisał o mleku". „Nie, niech pan zostanie, co pan chce robić?". „Na zewnątrz chcę, do MSZ albo do Urzędu do spraw Wyznań".

Na drugi dzień dostaję odpowiedź: „Dobrze, niech pan składa papiery do urzędu". Jakoś lekko one były przerobione, żeby ukryć, że jestem równocześnie na etacie niejawnym.

I poszedłem do urzędu. We wrześniu 1984 roku ostatni raz byłem w budynku MSW. Pozostałem na etacie niejawnym do końca, kontaktował się ze mną tylko Płatek, ale on przed własnym procesem w sprawie morderstwa księdza Popiełuszki został zdjęty. Inni pracownicy nie mieli prawa się ze mną kontaktować. Wszyscy myśleli, że się po prostu zwolniłem.

A ja w urzędzie odżyłem.

Dla mnie stosunki państwo–Kościół w PRL od początku były wynaturzeniem. Jakieś koncesje, ograniczenia, zezwolenia narzucane przez państwo... Tłumaczyłem to tym bonzom na górze w sposób tak prosty, jasny i logiczny, że musieli to przyjąć. Zwłaszcza kiedy najważniejszym decydentem stał się generał Wojciech Jaruzelski. On zrozumiał, że walcząc z Kościołem, państwo przeciwstawi sobie społeczeństwo. I wiedział, że to nikomu niepotrzebne.

Jaruzelski

Ludzie chcą kaplicę wybudować, a my nie dajemy zezwolenia, bo biskup coś w kazaniu powiedział nie tak. Mówiłem im: „Jeśli nie damy zezwolenia, to biskup na tym skorzysta, bo zmobilizuje społeczeństwo i może wam pograć na nosie. A jeśli dacie zezwolenie, to ludzie będą zadowoleni, przecież oni i tak będą się modlić, i tak wierzą w Boga, więc po co im utrudniać? Nie będziecie mieć wrogów ani problemów".

Całe szczęście, że pojawił się Jaruzelski, który akurat chciał mnie słuchać. Gdyby był ktoś inny, to może wywalono by mnie za krytykanctwo i czarnowidztwo.

Byłem autorem tezy o polityce wyznaniowej na X Zjazd Partii. To zadanie zlecił mi szef urzędu Adama Łopatka. W maju 1986 roku mówi mi: „Niech pan jedzie do Wilanowa, tam jest Jaruzelski z doradcami. Niech go pan przekona, żeby te nasze tezy się ostały. Bo coś pozmieniali".

Przyjeżdżam, siedzą na parterze w wielkiej sali. Cały zespół Jaruzelskiego. Słyszę, jak pyta: „Jest już ten biskup?". Ja mówię: „Panie generale, jestem, ale nie jestem biskupem". „Dobra, dobra" – mówi Jaruzelski. No i czytają. Słyszę, że wszystko w tekście zmienione. Zaczynam z nimi dyskutować i generał zatwierdza zdanie po zdaniu z tego, co proponowałem. To był przełom. Od tego czasu całkowicie zmienił się kierunek polityki państwa wobec Kościoła! W gruncie rzeczy inspirowałem władze.

Myśli pan, że generał Jaruzelski mógł wcześniej porozumieć się z Kościołem? Przecież to był człowiek, który według różnych przekazów nawet na pogrzebie własnej matki nie wszedł do kościoła. Mimo że w swoim czasie uczył się w szkole prowadzonej przez księży marianów. Musiałem go przekonać, że to, co on robi, jest antyproduktywne, źle służy władzy. Studiował moje bardzo liczne notatki i rozsyłał swoim towarzyszom do studiowania. Doktor Paweł Kowal twierdzi w swojej książce, że nie traktował w ten sposób materiałów żadnego innego urzędnika średniego szczebla. Kiszczak dostawał od generała decyzje, które rodziły się w mojej głowie. Byłem prawdziwą szarą eminencją, tworzyłem nową praktykę i politykę wyznaniową państwa! Na to są setki dowodów w postaci moich notatek, które pewni badacze już wykorzystali w pracach naukowych.

Ale żeby to robić, musiałem zachowywać się nieskazitelnie. Musiałem się kamuflować. Ważny był cel i do niego trzeba było dobierać środki. Pamięta pan, co mówiłem o byciu produktywnym?

– Pamiętam. Ciągle to pan powtarza.

– Na koniec do oceny zostają tylko skutki: po owocach ich poznacie. Niech pan popatrzy: 17 maja 1989 roku – ustawa o stosunkach państwo–Kościół, byłem szefem zespołu po stronie państwowej. 17 lipca – wznowione stosunki dyplomatyczne ze Stolicą Apostolską. Szybciutko to zrobiliśmy i wszystko zgodnie nie tylko z interesem Kościoła, ale przede wszystkim z interesem społeczeństwa. I to jeszcze przed objęciem władzy przez Tadeusza Mazowieckiego! To po mojej stronie byli biskupi, papież, generał.

Tak mogło zostać. Byłem gotów służyć nowej Polsce. Bo Polska jest jedna, bez względu na to, jak się nazywa. Ale nie dało się, nie było zainteresowania.

Ta nowa władza ma do mnie pretensje, wie pan o co? Że sprzątnąłem im sprzed nosa to smakowite danie. Umowa została podpisana jeszcze za czasów PRL. To był jedyny projekt społeczno-polityczny z tamtych czasów, który się ostał. Do dziś stosunki państwo–Kościół opierają się na tym, co wypracowałem ja z moimi kolegami. Paru osobom to było nie na rękę, uważały, że to wszystko za szybko poszło. Potem, kiedy kilku starych pracowników urzędu zatrudniono w Departamencie do spraw Wyznań w nowym MSW, mnie wśród nich nie było. I pamiętam, arcybiskup Dąbrowski przyszedł do mnie, wtedy na Żurawiej urzędowaliśmy, i pyta: „A co z panem?". „Nie wiem" – mówię. Jak on zaczął na nich jechać! „Pan powinien w pierwszym rzędziedostać propozycję zatrudnienia, nikt inny!".

– Dlaczego pan mi to wszystko mówi?

– Żeby pokazać, co robiłem. Ta jedna rozmowa z Kukołowiczem w Rzymie mogła mnie wiele kosztować. Mógłbym zostać ukłuty parasolem, dostać nieoczekiwanie ataku serca. To się działo na miesiąc przed wprowadzeniem stanu wojennego i można było się spodziewać różnych konsekwencji.

Mogłem przemilczeć rozmowę z księdzem Piaseckim, jeszcze o niej panu powiem. Byłem już wtedy w Urzędzie do spraw Wyznań, praktycznie poza MSW.

– Ciągle był pan na etacie niejawnym.

– Ale nic nie musiałem robić. A napisałem tę notatkę i oddałem wyżej. Kierowałem się zwykłą uczciwością i przyzwoitością.

W mojej teczce nie znajdzie pan ani jednego dokumentu, który dotyczyłby tego, kto z kim spał, kto pije, kto nie, kto ma jakie preferencje seksualne, kto kradnie itd. Proszę sprawdzić!

Opowiem panu sprawę drobną, ale znaczącą. – mówi Edward Kotowski [rezydent wywiadu PRL w Rzymie w latach 80., pracujący jako dyplomata – przyp. red.] – Krótko po wyborze papieża Jana Pawła II spotykam się z księdzem Stefanem Zagrodzkim, ważną wówczas postacią w Kurii Generalnej Zakonu Kleryków Regularnych. Ksiądz Zagrodzki wyraźnie poirytowany mówi, że związkowcy włoscy szykują prowokację. Papież miał odwiedzić pewną rzymską parafię i zamierzał dotrzeć do niej pociągiem. Na lokomotywie związkowcy chcieli umieścić jakieś cyrkowe dekoracje i napis „Arlekin", oczywiście bez wiedzy papieża. Ksiądz Zagrodzki był przerażony wizją ośmieszenia papieża. Ja też tak uważałem, dlatego dałem księdzu Zagrodzkiemu telefon do księdza Józefa Kowalczyka, wówczas szefa Sekcji Polskiej Sekretariatu Stanu, i zachęciłem, aby natychmiast się z nim skontaktował. Zagrodzki ostrzegł księdza Kowalczyka, zmieniono plan i papież udał się na wizytę samochodem.

Mogłem to przecież zlekceważyć – niech wyśmiewają polskiego papieża – ale czułem, że nie wolno tego robić. Wiedziałem, że papież był obiektem intryg w kurii, wiedziałem, że nie wszyscy Włosi go akceptują. I wiedziałem, że moją rolą jest uchronienie go przed kompromitacją.

Przyszedł listopad 1981 roku, kardynał Władysław Rubin zaprosił mnie i Jurka Jopę na światowe spotkanie polonijne – aula Pawła VI była wypełniona przedstawicielami Polonii. Jan Paweł II powitał nas imiennie – mnie i Jurka, reprezentowaliśmy Polskę pod nieobecność szefa przedstawicielstwa Kazimierza Szablewskiego. To było ogromne wyróżnienie w tym gronie.

Pozostało 90% artykułu
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów