– Nie wywołuj wilka z lasu!
Uważał, że zwodniczą pokusę zła można zwalczać rzetelną, uczciwą pracą i dążeniem do wzniosłych celów.
Patrzyłem na kartkę zapisaną staranną, znajomą kaligrafią, zielonym atramentem z wiecznego pióra Mont Blanc, i widziałem ojca przy niedzielnym stole, oburzającego się na moje kpiny po jego moralizatorskich tyradach. Obraz tak wyrazisty w każdym szczególe. Przybliżał się, ogromniał. Nie chciał zniknąć.
– Przeczytaliście? – zapytał porucznik Szymański.
Kiwnąłem głową.
– Ja też przeczytałem. To mój obowiązek. I tak odstąpiłem od procedury. List do aresztanta nie jest w tej fazie śledztwa dozwolony. Dopiero po zamknięciu sprawy, rozumiecie?
Ponownie kiwnąłem głową.
– Jednak wasz ojciec napisał od serca dokładnie to, co ja sugeruję wam od początku naszych spotkań. Należy skończyć z tą dziecinną pozą gieroja i szczerze, po męsku zdać sprawę z tego, co zdarzyło się naprawdę. To będzie odważna, uczciwa postawa wbrew temu, co roi wam się w głowie. Wiem, wiem.... te bzdury o charakterności, lojalności wobec wspólników i tak dalej.... Stara śpiewka, zasłona dymna dla cwanych drani! Tacy jak wy zazwyczaj padają ofiarą. Zależy nam tylko na tym, abyście zrozumieli wasz błąd i spróbowali naprawić zło, które wyrządziliście sobie i innym.
Nagle uśmiechnął się tajemniczo i pociągnął mnie za sobą do okna.
– Patrzcie – wskazał na dół.
Okno wychodziło na ulicę. Przed budynkiem komisariatu stał mój ojciec. Musiał długo wyczekiwać. Zmarzł. Tupał nogami, rozcierał uszy. Mróz trzymał mocny. Ojciec był w długiej jesionce z futrzanym kołnierzem, w kapeluszu. Figurka na śniegu. Co jakiś czas podnosił głowę. Wpatrywał się w okna na pierwszym piętrze. W jednym z nich stałem ja z porucznikiem Szymańskim. Nie widział nas.
–Widzisz – zaszeptał śledczy – ojciec czeka. Więc jak?
M. czuwał nade mną. Naprawdę usłyszałem jego cienki, piskliwy głos. Chcą zrobić z ciebie kapusia pełnej krwi! Biorą wypróbowanym, łzawym bajerem. Pod serce. To ich stary chwyt. Ale przecież nie z tobą, małolat, takie numery. Nie daj się!
Jeszcze jego śmiech – wysoki, perlisty – posłyszałem. Dzięki Bogu!
– Dziękuję za list – spokojnie, bez drgnienia powiek wytrzymałem natarczywe spojrzenie porucznika Szymańskiego. – Nic więcej nie mam do powiedzenia.
Twarz śledzia wykrzywił brzydki grymas. Powędrowałem na dołek.
Na ostatek pobytu w komisariacie nastąpiła konfrontacja z Babanem. Rzekomy kozak z miasta, który tak przechwalał się swym doświadczeniem, teraz zachowywał się jak pokorny kundel. Wlepił wiernopoddańcze oczy w porucznika i śpiewał na jednej nucie. Był kapusiem bez najmniejszych skrupułów. Za cenę zniżki kary gotów był zrobić wszystko. Pogrążyć wspólników. Jadł z ręki porucznikowi i gorliwie mu przytakiwał.
Jeszcze raz opisał przebieg zdarzenia w nocnej restauracji. Nie pominął niczego, poczynając od początku drogi za dwoma upatrzonymi ofiarami. Zaznaczył z naciskiem inicjatywę M. jako głównego sprawcy. Tylko siebie nadal osłaniał starannie. Swój udział zredukował do roli biernego widza. Właściwie cały czas niechętnego kradzieży. Zaskoczonego tym niecnym postępkiem. Mnie zaś przypisał gorliwą aktywność pomocnika M. i Oksa. W dodatku zagrzewającego ich entuzjastycznie do działania. Porucznik Szymański spojrzał wymownie i rozłożył ręce:
–Widzisz!
Ponownie zaprzeczyłem temu, co mówił mój poprzednik. Uczyniłem to z chłodnym spokojem wytrawnego gracza. Ironiczny uśmiech błąkał się po mojej twarzy. Czułem na plecach oddech M. – jak anioł stróż czuwał nade mną i dodawał mi skrzydeł.
– Baban łże jak najęty – oświadczyłem. – Strach go opętał. Pragnie pogrążyć niewinnych ludzi. Chce za wszelką cenę uratować swoją skórę. To my dwaj dokonaliśmy przestępstwa. Tylko my dwaj! Jedynie można się spierać, kto był inicjatorem: ja czy on?
Tak mówiłem płynnie, ze swadą. W jakimś natchnionym transie, chociaż bałem się, prawdę mówiąc, cholernie bałem się tych miesięcy, lat, które być może przyjdzie mi spędzić w turmie, ani razu nie zadrżał mi głos, nie utknęła elokwencja.
Baban skurczył się cały. Zapędzony w pułapkę bez szansy ucieczki. Ogłupiałe, rozbiegane oczy. Umykał przed moim bezlitosnym spojrzeniem. Im bardziej był wystraszony, tym bardziej czułem się silniejszy. Nie wywiniesz się, powtarzałem zawzięcie w myśli, będziesz siedział!
Baban zacisnął dłonie na kolanach i zwiesił głowę. Rozdarty między psim oddaniem wobec porucznika i niezłomnością moich zaprzeczeń. Dotychczas byłem dla niego nieobeznanym z prawdziwym życiem miasta chłopakiem i niedawno jeszcze udzielał mi rozmaitych wskazówek, pouczeń, napawając się swoją wyższością. Często lubił mnie przepytywać:
– Powiedz, co to znaczy „jucht" i „zajuchcić"? Albo „atanda" i „zeks", no?
Tymczasem okazał się galaretą pełną strachu. Cuchnął.
– W porządku – gwałtownie przerwał mój monolog porucznik Szymański. – Pozostajecie przy swoim, prawda? Dostaniecie pajdę jako główny prowodyr. Trojaka najmniej! Jak już, to już!
Nie był idiotą, rozpoznał rzecz całą bez wątpliwości, ale nie miał przecież żadnych dowodów. Był bezradny. M. i Oks rozpłynęli się bez śladu w zakamarkach miasta. Nieuchwytni. Wyczytałem bezsilność zawziętego tropiciela w jego zachowaniu. To mechaniczne przekładanie papierów na biurku z jednej strony na drugą. Częste pocieranie wygolonego podbródka i przygładzanie włosów, starannie uczesanych w przedziałek. Wyczerpał swoją amunicję. Zagarnął akta naszej sprawy do tekturowej teczki, zamknął z rozmachem okładki, zawiązał na sznurek i przykrył szeroką dłonią porośniętą czarnymi włoskami.
– Wyprowadzić – polecił zniechęconym głosem.
Baban wychodził pierwszy. Za nim ja. Wtedy porucznik Szymański uniósł głowę i ostatni raz popatrzył na mnie. Wzrok miał pełen zastanowienia. Może w skrytości ducha ocenił mnie pozytywnie? Oni z kapusia korzystają ochoczo, pogardzając nim jednocześnie. Twardzieli mają za godnych przeciwników. Tak mówił M.
Zostaliśmy jedynymi sprawcami kradzieży. Baban i ja. Prokurator przydzielił każdemu trzymiesięczną sankcję. Przewieziono nas na Gęsiówkę. Więzienie Warszawa 2 przy ulicy Anielewicza 26. Nasz skok to marny był chrzest bojowy. Żadne tam rififi. Mała robota na bombę, polowanie na pijaczków. Lecz ze względu na znajomą profesję ofiar kradzieży cieszył się znacznym uznaniem w kryminalnych kręgach i wśród zawodowców zyskałem sympatię, którą wzmacniało znacznie wzięcie sprawy na siebie.
Baban już na przejściówce doświadczył wielu przykrości od celowego Szkatuły, bliskiego kompana M.
Po tygodniu przeszliśmy na oddział VII dla małoletnich, 107 cela. Dopiero tutaj Baban nie miał łatwego życia. Wszyscy zostaliśmy ostrzyżeni przez więziennego fryzjera maszynką zerówką i świeciły się nasze łyse głowy. Babana tłukli z zapałem po błyszczącej łysinie, pokrzykując:
– Kapusta, kapucha, kurwa!
Skowyczał i chował się pod pryczę. Wymiatali go stamtąd szczotką i znów bili. Kapuś to śmieć przecież. Spać musiał pod kiblem i na komendę celowego chodzić na czworakach.
Siedziałem przy stole z ferajną. Paliliśmy papierosy, wszystkim dzieliliśmy się sprawiedliwie, choćby smalcem i cebulą z kantyny. Wieczorem po apelu rozmawialiśmy ściszonymi głosami. Oprócz przechwałek i wspominków z wolności mues był przedmiotem naszych rozważań, przeważnie w wymiarze bajkowym jako skok stulecia, a jedyną przeszkodą na drodze do sukcesu był zdradziecki kapuś.
To się zawsze powtarzało.
Nasza cela była ostatnia na oddziale. Dalej znajdowały się izolatki. W najbliższej siedział Kola, ruski wor. Krążyły o nim legendy. Chodził na robotę z klamką. Zbiegł z krasnej armii. Został u nas. Cały był wytatuowany w niebieskie pasy, nosił marynarską koszulkę.
– Czarnomorskij flot – śmiał się. Grypsowaliśmy z nim przez lipko.
– Jak tam, malczyki – zapytywał Kola.
Mówił śpiewnie, zaciągliwie. Lubił nas jako narybek. Pewnego razu opowiedział, jak kiedyś w syberyjskim lagrze seksotowi obcięli język. Seksotem nazywał po rusku kapusia. Niekiedy spieszczał i mówił „syszczyk". W baraku, nocą, nożem na ostrzonym o kamień obcięli mu język i był spokój. Bardzo sugestywnie o tym opowiadał. Popadliśmy w narkotyczny trans nienawiści i chórem złorzeczyliśmy kapusiom, gdziekolwiek oni są na całym świecie. Piętrzyliśmy litanię najohydniejszych przekleństw. W ciemności nie było widać Babana, ale musiał bać się okropnie.
Kilka razy kalifaktor podrzucił mi paczkę papierosów. To M. przez swoje wpływy nie zapominał o wspólniku. Czułem satysfakcję. A nawet dumę. Zachowałem cnotę. Pomagała znosić niewygodę więziennego życia. Baban wodził za mną wzrokiem zbitego psa, jakby błagał, żebym wstawił się za nim u dręczycieli, którzy zapędzali go do dupnika i walili deską po obnażonych, sinoczarnych pośladkach.
W łaźni i na spacerniaku też nie miał spokoju. Był napiętnowany. Próbował mnie przekonać, że do zeznań zmusili go szantażem.
– Odgrzebali starą sprawkę – szeptał. – Artykuł 253, rozumiesz, nie miałem wyboru! Powiem albo dołożą za tamto pajdę. Musiałem!
Odwróciłem się do niego plecami. Różnymi sposobami próbował poprawić swoje położenie. Obsługiwał celowego Atoma, ścielił mu pryczę, czyścił blaszaną miskę i łyżkę. Wyręczał wszystkich w sprzątaniu celi. W jego udręczonych oczach ciągły wyraz gotowości do zaprzedania się komuś silniejszemu, kto zapewni mu ochronę. Miał naturę kapusia. M. wiedział, co mówi.
Pewnej nocy dwaj najważniejsi pod celą, Atom (pięści miał nokautujące) i Samuraj (podobny do Japończyka i cały w bliznach po samookaleczeniach), postanowili przecwelić Babana. Niech zostanie parówą. Był to ostatni stopień poniżenia. Zamiana człowieka w przedmiot do usług. Klepali się po udach, podchodząc do ofiary, niczym dwóch katów. Rzucili się na niego, zatykając mu usta szmatą.
Zamknąłem oczy. Zatkałem uszy. Nie chciałem nic widzieć. Nie chciałem słyszeć tych przerażających odgłosów.
Nad ranem Baban zaczął walić deklem kibla w drzwi. Przybiegł inspekcyjny. Przenieśli go z naszej celi na roboczy oddział. Podobno dorobił się funkcji w kartoflarni. Musiał donosić.
Po pięciu miesiącach z okazji 22 lipca ogłoszono amnestię dla drobnych wyroków. Niecierpliwie czekałem na swoją kolejność według liter alfabetu. Wyszedłem na wolność. Przed bramą Gęsiówki czekał M. Uścisnęliśmy sobie prawice.
– Mues – powiedziałem.