Gdy w Warszawie OBWE kończyło obrady, w Nowym Jorku zaczynał się coroczny cyrk pod tytułem „Posiedzenie Zgromadzenia Ogólnego ONZ", na który przyjeżdża prawie 200 delegacji. Każdy kraj uważa, że musi być godnie reprezentowany i że jego głowa musi wygłosić bardzo ważne przemówienie. W języku ONZ mówi się, że to posiedzenie jest „najważniejszym forum dyskusyjnym w sprawach polityki globalnej". Większości tych przemówień nikt ani nie słucha, ani nie komentuje. Istotnych jest zazwyczaj kilka tylko wystąpień. Do historii przeszedł Nikita Chruszczow walący butem w mównicę, owacyjnie witany Jaser Arafat, który pojawił się z rewolwerem i niechętnie go oddał, wchodząc na trybunę (wtedy muzułmanin z brodą i bronią nazywał się rewolucjonistą, a nie terrorystą, ale jedni i drudzy byli szkoleni przez Związek Sowiecki i jego sojuszników z Układu Warszawskiego).
W tym roku gwiazdą posiedzenia był oczywiście prezydent Donald Trump, który według większości komentatorów mówił rzeczy niebezpieczne i sprzeczne z duchem amerykańskim, czyli w tym wypadku polityką ostatnich 40 lat, a według swoich zwolenników stworzył „doktrynę Trumpa". Polega ona mniej więcej na tym, że każdy kraj powinien bronić swoich interesów, a nie żadnych ogólnych, że USA nie mają ochoty budować innych państw na swoje podobieństwo, ale jeśli ktoś będzie zagrażał Ameryce czy jej sojusznikom, to zostanie zmieciony z powierzchni ziemi, choćby był państwem z 25 milionami mieszkańców jak Korea Północna. Ponieważ nikt właściwie nic nie wie o polityce Korei Północnej, można godzinami o niej dyskutować, sprzeczać się, co pomyśli Kim Ir Sen III (tak jest łatwiej zapamiętać, bo akurat tę pisownię wbijano nam do głowy, a i tak władza przechodzi z ojca na syna), kiedy usłyszy, co Trump powiedział.
Oczywiście ONZ nie był niezbędny do wygłoszenia tej doktryny, zwłaszcza że i tak wszyscy tweetują swoje myśli, a wszelkie posiedzenia traktują, poza wypowiedzeniem swoich złotych myśli, jako spokojne miejsce do sprawdzania, co się dzieje w ich telefonach komórkowych.
Pomysł Organizacji Narodów Zjednoczonych ponad 70 lat temu nie był taki zły. Dobrze jest mieć jakieś forum, gdzie można ze sobą rozmawiać czy nawet coś ustalać. Ale prawie od początku ONZ, jeszcze liczący niewiele krajów, był bardziej areną zapasów niż dyskusji. Przez kilka lat dominował Zachód, a ZSRS zrozumiał rolę weta w Radzie Bezpieczeństwa dopiero w czerwcu 1950 roku, gdy obrażony delegat sowiecki wyszedł z sali obrad, co pozwoliło powołać wojskowe siły ONZ do obrony Korei Południowej przed inwazją Chin i Korei Północnej. Od tej pory delegaci sowieccy, a potem rosyjscy, przestali się obrażać, ale zaczęli energicznie wetować.
Wszystkie instytucje mają to do siebie, że lubią się rozrastać, tworzyć komitety, komisje, podkomitety, podkomisje, misje i tak dalej. Dziś ONZ jest jak stara, tłusta, rozrośnięta ośmiornica, która już tak obrosła w te swoje podsekcje, że nie jest w stanie się ruszać. Od czasu do czasu jakiś polityk proponuje, by USA przestały finansować tę antyamerykańską i antyizraelską organizację, mówił o tym nawet Trump-kandydat, ale już nie Trump-prezydent.