Watykan mianował dwie świeckie kobiety na stanowiska podsekretarzy w Kongregacji ds. Świeckich, Rodziny i Życia. Zarówno dr Gabriella Gambino, jak i Linda Ghisoni są znakomicie przygotowane do tej roli. Pierwsza z nich jest profesorem bioetyki Papieskiego Teologicznego Instytutu Nauk o Małżeństwie i Rodzinie św. Jana Pawła II, żoną i matką piątki dzieci. Druga pracuje jako sędzia w sądzie biskupim, a także wykłada prawo kanoniczne na Gregorianie, jest mężatką i ma dwie córki.
Zastrzegam, nie widzę nic złego w tym, że obie panie zostały mianowane na to stanowisko. Watykańska biurokracja potrzebuje odświeżenia i nie widać powodów, by miała być zamknięta na osoby świeckie, w tym kobiety. Sobór Watykański II bardzo mocno przypomniał rolę świeckich w Kościele, nie widać więc powodów, by najważniejsze funkcje w strukturze biurokratycznej Kościoła (a tym jest Kuria Rzymska) były zarezerwowane dla duchownych lub osób konsekrowanych. Jeśli przed czymś bym przestrzegał, to co najwyżej przed tym, by nie popadać w jakąś formę polityki parytetowej w Kościele.
Gdyby bowiem chcieć uznać, że mianowanie owych pań na ich stanowiska jest właśnie wyrazem logiki szukania miejsca dla kobiet w Kościele, to trzeba by również zapytać, czy w odpowiednim czasie mianowani zostaną na stanowiska podsekretarzy mężczyźni niecelibatariusze, świeccy z rodzinami? W końcu jeśli uznaje się, że kapłani i biskupi nie reprezentują wystarczająco kobiet, to dlaczego uznaje się, że reprezentują mężczyzn żonatych? A jeśli nie reprezentują, to dlaczego nie dorzucić także ich do Kurii Rzymskiej na odpowiednio wysokie stanowiska?
Byłoby to tym ważniejsze, że – żartobliwie rzecz ujmując – to właśnie świeccy żonaci mężczyźni są obecnie najbardziej dyskryminowaną grupą w Kościele. Kobiety są wprowadzane na kolejne funkcje, mogą coraz więcej, wszyscy w Kościele troszczą się o to, by nie czuły się dyskryminowane, by nie miały poczucia wykluczenia, by zapewnić, że kobieca strona Kościoła jest nam niezmiernie potrzebna. A o biednych żonatych świeckich facetów nie troszczy się nikt. Wszystko w sytuacji, gdy to właśnie oni „wybywają" z Kościoła najszybciej, mając poczucie, że nasze świątynie, kongregacje nie są dla nich, a co najwyżej dla ich żon i partnerek. Nikt przecież nie zastanawia się, jak przyciągnąć chłopców do posługi ministrantów, lecz raczej nad tym, czy nie dopuścić do niej dziewczynek (tam, gdzie jeszcze nie są dopuszczone i jeszcze nie usunęły chłopców od ołtarza), nie słychać zapewnień, że w Kościele potrzebna jest męska, małżeńska perspektywa, zamiast tego wciąż słyszymy o konieczności perspektywy kobiecej. W efekcie Kościół feminizuje się na potęgę.
Logika parytetów jest jednak niebezpieczna także z innego powodu. Otóż zakłada ona, że każdy stan, styl życia, model zachowania powinien mieć własną reprezentację w dykasteriach czy urzędach, bo inaczej nie zostanie zrozumiany. Jeśli poważnie potraktować takie myślenie, to trzeba by się zgodzić z tym, że na urzędach w Kurii powinna być odpowiednia liczba żonatych, celibatariuszy, bezdzietnych i wielodzietnych, rozwodników, wdowców itd., itp. Jednak tak się składa, że – mimo wszystkich różnic w doświadczeniach – łączy nas wspólna ludzka natura i wiara, która jest fundamentem współdziałania w Kościele.