T.B.: No pokazali małpę i koniec. Nas zapraszali nawet Jacek Żakowski z Piotrem Najsztubem i pytali: „o co chodzi"? Nie mogli zrozumieć, rozgryźć. (śmiech). Zrobiła się wrzawa, ludzie przychodzili na koncerty, żeby zobaczyć, o co chodzi. Liczyłem, że pojawią się moi koledzy z punkowych czasów, ale oni raczej na nich nie bywali, nawet nie mieli odwagi, aby posłuchać płyt.
Litza wspominał o tym, że czasami namawiał pana do grania spokojniejszego, a w odpowiedzi słyszał: „żadnych kompromisów"?
T.B.: I tak było za dużo kompromisów. Łagodnych utworów w stylu „Shema Izrael", „W obliczu aniołów" w ogóle nie miało być na płycie. Jeździliśmy wtedy na różne spotkania, na rekolekcje dla muzyków w Ludźmierzu i tam słyszeliśmy muzykę uwielbieniową. Tam była dość miła atmosfera i coś z tego przedostało się na naszą pierwszą płytę. To wszystko działo się bardzo spontanicznie, nasz zespół nie był tworem jakiejś kalkulacji przy zielonym stoliku.
„Słuchaj Izraelu" z pierwszej płyty dobrze się jednak sprawdza na pielgrzymkach.
T.B.: Litza wymyślił przebój pielgrzymkowy w kuchni naszego mieszkania. Przyszedł, powiedział „daj gitarę" i zaczął grać, a ja po chwili wymyśliłem linię melodyczną.
Byliście zgorszeniem dla niektórych pobożnych wiernych?
T.B.: Jeśli tak, to jest to sprawa tych ludzi. My usłyszeliśmy Dobrą Nowinę i cieszyliśmy się jak małe dzieci. Na ich miejscu też bym się cieszył, ale ci „pobożni" za długo studiowali teologię i już nie potrafią się cieszyć. W opinii niektórych katolików powinniśmy w ogóle zmienić Kościół... mówię poważnie. Takie wpisy czytam np. na Facebooku.
Wasz zespół jest złożony z silnych osobowości. Każdy z was jest liderem jakiejś formacji. Jak to się stało, że przez 20 lat udało się uniknąć konfliktów?
T.B.: Oczywiście, że były konflikty i to nawet bardzo poważne. Wręcz podejrzane byłoby, gdyby ich nie było. Ale przychodzi Duch Święty i sprawia, że znowu możemy ze sobą współpracować. To jest dowód na to, że „wilk zamieszka z barankiem". W tym wszystkim najważniejsze jest to, że potrafimy sobie przebaczyć. Widocznie Pan Bóg jest tym zainteresowany.
Ludzie chcieliby może usłyszeć, że taki Litza albo Budzy „daje radę", a wy mówicie, że jesteście grzesznikami?
R.F.: Jak doświadczyłeś bezinteresownej miłości, to nie masz prawa niczego od nikogo wymagać. Nie mam prawa potępiać kogoś, kto się rozszedł z żoną, a nawet zabójcy, bo nie wiem, jak sam bym się zachował. Ja nie daję rady. Bóg robi wielkie rzeczy, a ja mu tylko przeszkadzam. Są trudne momenty, jak w małżeństwie. Kiedy przychodzi ciemność, to masz okazję, żeby ćwiczyć swoją wierność.
Trzeba było odejść z Acid Drinkers?
R.F.: Jestem wierny jednej żonie, ale w życiu artystycznym można zmieniać i poszukiwać. Kiedy się wypalam, to nie chcę ludzi oszukiwać, nagrywać kolejnej płyty tylko po to, żeby zarobić trochę pieniędzy. Nie wiem, ile lat będę grał w Luxtorpedzie, ile lat w Arce Noego, a ile w 2Tm2,3. Chcemy poszukiwać. Tomek nagrywa z jazzmanami, robi muzykę, której ja nawet nie rozumiem, ale się realizuje. Też tak chcę. Widziałem też, że to jest dobry moment, że mogę zostawić niektóre zespoły i być z moimi dorastającymi córkami, bo nie znałem ich nauczycieli, koleżanek. One bardziej potrzebowały ojca niż fani – Litzy.
Nie było strachu, że źródło dochodów wysycha, a na utrzymaniu rodzina?
R.F.: Ale jakie źródło dochodów? Żeby grać z Acidami, Flapjackiem czy z Tymoteuszem, założyłem firmę. Kiedy grałem w Turbo, to pracowałem jako dekarz i występowałem na weselach, żeby moja żona miała włożyć co do garnka i żeby było za co kupić pięć ton koksu na zimę. Jak chcesz grać to, co kochasz, to musisz zarabiać dodatkowo. Dlatego Tomek pisze wiersze i maluje obrazy, a ja prowadzę działalność gospodarczą: jestem księgowym, wysyłam paczki, wydaję płyty. Słyszałeś 2Tm2,3 w radio? Ale to jest przygoda duchowa. Lubię grać. Kiedyś uciekałem w muzykę od moich problemów, a dzisiaj mogę się tym cieszyć.
Zagraliście na Przystanku Woodstock. Jak w końcu do tego doszło?
T.B.: Graliśmy i na Woodstocku, i na Przystanku Jezus.
Wasza obecność na Przystanku Jezus jest chyba naturalna?
R.F.: Dlaczego? Po co wozić drzewo do lasu? Tak jak śpiewamy: „Powiedzcie to ubogim, powiedzcie to cierpiącym". Tamci, na Przystanku Jezus mają dużo Dobrej Nowiny. Bardziej się utożsamiam z ludźmi, którzy stoją pod sceną i cierpią, a w muzyce szukają sensu życia. Byłem ostatnio na koncercie GBH i dziękowałem im, bo radowałem się ich muzyką jako dzieciak. Słuchem jeszcze Discharged, One Way System, Cockney Rejects. To były zespoły, które mi dawały nadzieję. Kiedy ich słuchałem, to od razu nabierałem chęci do życia i mówiłem sobie „warto się zmagać". Wielu ludzi przyjeżdżających na Woodstock szuka sensu. Podobnie jak my w latach 80. jeździliśmy do Jarocina.
T.B.: Jezus mówi: „Wy jesteście solą ziemi". Kultura też potrzebuje posolenia. Kultura zachodniej Europy jest rozkładającym się, śmierdzącym trupem. Wiesz, gdzie to najlepiej widać? Jak się pojedzie na festiwal współczesnych filmów albo do „współczesnego" teatru. Ale kulturę też można ożywić. My staramy się solić kulturę.
Mieliście problemy, żeby otrzymać zaproszenie na dużą scenę na Przystanku Woodstock?
T.B.: A gdzie tam.
R.F.: Jurek to jest załogant taki sam jak my. Z moją żoną bardzo długo rozmawiał o bardzo ważnych, duchowych sprawach.
T.B.: My Owsiaka bardzo lubimy. Jurek nawet kupił ode mnie dwa obrazy. Nie jesteśmy od tego, żeby sądzić ludzi. Jurek Owsiak sam nas tam zaprosił. Myśmy się nigdzie nie wpraszali.
R.F.: Tylko Bóg sądzi sprawiedliwie.
A pamiętacie reakcje publiczności pod sceną?
T.B.: To były bardzo pozytywne reakcje. Mieliśmy to szczęście, że graliśmy, gdy jeszcze było widno. Najgorzej dla artysty jest grać w ciemnościach, kiedy nie widzisz, dla kogo grasz. Dobrze jest widzieć, czy publiczność się uśmiecha, klaszcze czy w ogóle reaguje na to, co robisz. To nas kręci, podnieca. Kiedy zaczęliśmy grać, to widać było, jak ludzie ze wszystkich stron biegną pod scenę. Niesamowity widok.
R.F.: Publiczność woodstockowa to ludzie, którzy nie pozwolą sobie narzucić sposobu myślenia i właśnie dlatego Arka Noego zdobyła nagrodę Złotego Bączka. Gdyby ci ludzie byli do nas uprzedzeni i skażeni myśleniem, że to jakieś „wrzeszczące, katolickie dzieci, które Litza wykorzystuje do robienia kasy", toby nie przyszli. A oni głosowali na nas, bo im się podobało. Ich się nie da oszukać. Koniec końców doskonale wyczują, czy przyszedłeś do nich czymś się podzielić, czy tylko zarobić. Media mogą kreować, promować, deprecjonować, ale ludzie to zweryfikują.
Poszliście jak owce między wilki?
R.F.: Kto jest wilkiem, a kto owcą? To media dorabiają ideologię, straszą ludzi, a jest tyle dobrych rzeczy, które można pokazywać. Zawsze było zło i świętość obok siebie. Wszystko sprowadza się do tego, co chcesz afirmować. Myślisz, że ja nie widziałem zła w swoim życiu? Widziałem, jak cierpią ludzie poranieni przez aborcję. Wiem, czym jest smutek i depresja, ale nie chcę o tym śpiewać. Wolę śpiewać, że jest oprócz tego nadzieja i miłość. Wolę mówić o tym, że żyję 30 lat w małżeństwie, mam siódemkę dzieci i tyle samo wnuków. Moje życie jest piękne, chociaż czasami trudne, ale moja żona mówi: „jeśli trudne, to znaczy złe"?
Jeszcze zanim pojawił się 2Tm2,3 w utworach Armii można było znaleźć odniesienia do chrześcijaństwa. Podobnie było w Creation of Death, Turbo czy Izraelu. Każdy z was już śpiewał o dobru. To nie wystarczyło?
T.B.: Gdyby nie było 2Tm2,3, to nie wiem, czy powstałaby Arka Noego, gdzie Robert napisał teksty tak proste, a jednocześnie trafiające w punkt, że to jest również katecheza dla dorosłych. Płyt Arki powinni słuchać dorośli, którzy często mają religijność dzieci idących do Pierwszej Komunii. Wiara jest czymś żywym i trzeba ją kształtować.
R.F.: Ewidentnie widać było pomoc Bożą. Mówiłem sobie: skoro nic nie mogę wymyślić, a mam pewne zadanie do wykonania, to mnie, Boże, ratuj. Miej miłosierdzie nad słuchaczem. Notowałem strzępy myśli i okazywało się, że mam piosenkę. To nie jest kokieteria. Nie mam praw do tych tekstów, więc nawet nie zgłosiłem ich do ZAiKS. „Taki duży, taki mały może świętym być" to są słowa Jana Pawła II.
Arka Noego jest konsekwencją powstania 2Tm2,3?
R.F.: Zaczęło się od „Słuchaj Izraelu", który powstał tylko dlatego, że lubiłem „Mama said" Metalliki. Jak to się spodobało, to dostałem kolejny telefon i usłyszałem: „zrób coś podobnego". Więc napisałem: „Zbuduj, Ojcze Nasz, nowe Jeruzalem", co brzmiało podobnie do tego pierwszego utworu. Potem dostałem propozycję: napisz coś na przyjazd Ojca Świętego. Broniłem się, bo nie umiałem komponować takich rzeczy, ale w końcu napisałem kolejną piosenkę i tak powstało „Nie boję się, gdy ciemno jest". W każdej twórczości najważniejsze są intencje, nawet w gotowaniu. Jeśli ktoś robi obiad z miłości, to sałata z cytryną będzie smakowała jak homary. Podobnie jest z piosenkami: intencja trafia do serca słuchacza.
Na koniec po raz kolejny obalmy mit: nie gracie rocka chrześcijańskiego.
R.F.: Jeśli miałbym określić jakoś naszą muzykę, to powiedziałbym, że jest to alternatywa.