Najgorsze jest jednak, że z pracy rezygnują osoby wykwalifikowane, czyli urzędnicy mianowani. To ci, którzy zdali trudny egzamin lub ukończyli Krajową Szkołę Administracji Publicznej. Trudno się dziwić, jeśli mogą w prywatnej firmie zarabiać dużo więcej. Rządzący zdaje się zapomnieli, że służba cywilna miała być stałym i niezmiennym filarem administracji publicznej. Stałym właśnie po to, by jej pracownicy wykonywali zadania profesjonalnie, bezstronnie i – co najważniejsze – w sposób niezakłócony przez partykularne interesy polityczne.
Nie można tego powiedzieć o obecnej administracji. Choćby z tego powodu, że brakuje w niej jasnych kryteriów awansu. Ostatnia nowelizacja ustawy o służbie cywilnej zniosła konkursy na wyższe stanowiska i zastąpiła je powołaniem. W tej sytuacji każdy może być dyrektorem! Oby nie takim jak Jerzy Dobrowolski z filmu „Poszukiwany, poszukiwana". W jednej ze scen bohater – z zawodu dyrektor – przestawił na makiecie osiedla wieżowiec. Gdy zwrócono mu uwagę: „Panie dyrektorze! Tu jest jezioro!", odparł: „To jezioro damy tutaj, a ten (wieżowiec) niech sobie stoi w zieleni".
Jak do stale pęczniejącej kadry dyrektorskiej ma się idea taniego państwa? Nie ma logicznego wyjaśnienia. Może jedynie takie, że gdyby te same prawa, które kierują liczebnością kadry kierowniczej w administracji, dotyczyły kosmologii, już dawno wciągnęłyby nas czarne dziury lub zgniotły czerwone olbrzymy. ©?