Przez trzy lata partia Jarosława Kaczyńskiego gruntowne zmiany w wymiarze sprawiedliwości wyniosła do rangi prawdziwego priorytetu. Tyle że skupiła się głównie na kontrowersyjnych zmianach instytucjonalnych oraz wymianie kadrowej, a nie na reformach, które wprowadziłyby nową jakość w sądownictwie. Dla obywatela, który przychodzi do sądu, zmieniło się niewiele. Procesy trwają tyle samo co pięć czy dziesięć lat temu, wciąż grzęzną w formalizmach proceduralnej sprawiedliwości. A huczne wprowadzenie losowania spraw czy zasady niezmienności składów orzeczniczych wiosny nie uczyniło.
Czytaj także:
Sędzia pokoju osądzi wykroczenia
Nadchodzi wielka reforma sądów powszechnych
Likwidacja trzyszczeblowego sądownictwa (bez sądów apelacyjnych), łączenie mniejszych placówek, zmiana statusu sędziego oraz powołanie sędziego pokoju mogą wprowadzić nową jakość. Resetując to, co organizacyjnie działa źle, i wypychając jednocześnie z sądów miliony drobnych spraw, którym sędziowie poświęcają tyle samo uwagi co dużym. To racjonalny zamysł. Diabeł jednak tkwi w szczegółach i namiętnościach. Tych pierwszych ciągle nie znamy. Chociaż pomysł, aby sędziami pokoju byli nieprawnicy, od razu można uznać za śmiały eksperyment.
Namiętności za to znamy aż za dobrze. Bo nie bez znaczenia jest, że tak potężna reforma może być prowadzona w czasie ostrego konfliktu reformatorów z reformowanymi. Ów stan napięcia z pewnością nie będzie sojusznikiem. Przed laty właśnie wskutek namiętności upadła słuszna koncepcja sądów 24-godzinnych, chociaż brak zaufania sędziów do intencji władzy politycznej był nieporównywalnie mniejszy niż teraz.