W efekcie młodzi ludzie, którzy chcą zostać architektami, inżynierami czy przewodnikami turystycznymi, muszą czekać na uzyskanie uprawnień latami. Wszystko w imię korporacyjnej filozofii, sprowadzającej się do stwierdzenia: ograniczenia sprawią, że zawód będą wykonywać najlepsi, a konsumenci zostaną uchronieni przed przypadkowymi ludźmi, którzy nie spełniają kryteriów merytorycznych bądź etycznych.
Taki sposób myślenia pokutował przez lata, doprowadzając do kolosalnego rozrostu barier zawodowych. Nadmierna reglamentacja jednak wcale nie prowadziła do polepszenia jakości usług (tutaj strażnikiem jest rynek), ale do wzrostu cen i zwiększonego bezrobocia wśród młodych ludzi.
Zamknięcie korporacji służyło jedynie tym, którzy w gronie wybranych już się znaleźli. Dla nich szersze otwarcie rynku to żaden interes. Bo czy pośrednik nieruchomości z małego miasteczka chce mieć na głowie jeszcze pięciu nowych kolegów po fachu, a piekarz dwie nowe piekarnie za rogiem?
Rząd zapowiedział, że na pierwszy ogień ma pójść blisko 50 zawodów. To jedna z najtrudniejszych reform, jakie planuje gabinet Tuska. Bo korporacje wielokrotnie już pokazywały swoją siłę. Przed kilkoma laty farmaceuci z własnej inicjatywy wnieśli do Sejmu – i to dwukrotnie – projekt, który ograniczał konkurencję na rynku aptecznym. A korporacjom prawniczym udało się zablokować szersze dopuszczenie na rynek doradców prawnych.
Środowiska, którym rząd wypowiada dziś wojnę, są liczniejsze niż tylko adwokaci czy aptekarze. Dlatego ta reforma może być trudniejsza nawet od podniesienia wieku emerytalnego i likwidacji KRUS razem wziętych.