Aparat cyfrowy ma niemal każdy. To przecież standardowe wyposażenie telefonu komórkowego. Zdjęcia z komórek, pstrykane przy byle okazji, wrzuca się na portale społecznościowe, można je wysłać cioci lub do TVN 24. Nawet na wystawę. Skoro fotografowanie tak bardzo spowszedniało, warto zadać pytanie, jaki obiekt w naszym kraju jest najczęściej fotografowany? Może Wawel lub Giewont albo pani Doda? Pudło! Odpowiedź niejednego zaskoczy: palec adwokata.
Akta śledztw od zawsze liczą dwieście kart, które powinny być – co oznacza, że nie zawsze są, sukcesywnie dokładane z zachowaniem chronologii dokonywanych czynności, z uwzględnieniem daty wpływu konkretnego dokumentu. Jeśli do danej jednostki prokuratury zastukała nowoczesność, dwieście kart spaja plastikowa przewleczka kotwicząca w plastikowej zapince. Jednak większość akt spinana jest tak jak kilkadziesiąt lat temu – metalową blaszką, która odkształca się po każdym uzupełnieniu akt o nowy dokument. Zamiar rozpięcia akt w prokuraturze celem ich fotokopiowania to pomysł obrazoburczy. Stąd palec adwokata służący do przyciskania stron podczas fotografowania. Jest narzędziem pracy adwokata niezbędnym przy tej, jakże ważnej, czynności. Czynności, jak na XXI wiek, groteskowej. W świecie pełnym informatycznych cudów, baz danych, netów i serwerów, adwokaci peregrynują po setkach sekretariatów w prokuraturach i sądowych biurach obsługi interesanta, wystają w kolejkach, piszą podania, a gdy dostaną zarządzenie podpisane przez prokuratora lub sędziego, fotografują, co się da. Kiedy przeglądamy akta adwokackie przed sprawą, bez trudu rozpoznajemy, który palec należy do aplikantki Małgosi, a który do Piotra lub Marcina, już adwokatów. Palec adwokata, niczym palec boży, wyznacza pozycję polskiego wymiaru sprawiedliwości na drodze do nowoczesności. Teraz wskazuje na ślepy zaułek. Za chwilę, czyli po wdrożeniu projektu nagrywania rozpraw, zachłyśnie się jak warszawskie metro.
Polski paradoks
I zadaliśmy sobie pytanie: Jak to możliwe, by w XXI wieku w polskich prokuraturach i sądach nie działał prosty system informatyczny – poprzez zwykłą wyszukiwarkę, której użycie, przed podjęciem decyzji merytorycznej, np. dokonaniem uzgodnień pomiędzy prokuratorem i podejrzanym w zakresie wniosku w trybie art. 335 KPK lub uwzględnieniem przez sąd takiego wniosku, byłoby obowiązkowe.
Jesteśmy za ograniczeniem praw przeróżnych służb do podglądania i podsłuchiwania obywateli. Nie podoba się nam bezcelowe gromadzenie i przetwarzanie przez służby informacji, nikomu niepotrzebnych, często pozyskiwanych z naruszeniem prawa. Ale nie rozumiemy, dlaczego władza nie wykazuje minimum czujności tam, gdzie jest potrzebna. Bez której za chwilę, choć w innej sprawie, będzie równie radośnie głupio jak w sprawie Marcina P. Doprawdy nie trzeba nadmiaru wyobraźni, by sprawdzić, co wyskoczyłoby z wyszukiwarki, gdyby sędziowie i prokuratorzy zajmujący się Marcinem P. korzystali z systemu, którego nie zbudowano. Wybieramy z klawiatury „Marcin P.", klikamy i widzimy cała kartotekę gagatka. Proste?
Jako adwokaci zapłacimy niemało, by nie oglądać na fotokopiach w naszych aktach różnego rodzaju paluszków, palców i paluchów. Dorzucimy co nieco, by sprawy takie jak Marcina P. się nie powtórzyły. Szczerze mówiąc, frajerom nie współczujemy, ale za nic nie jesteśmy w stanie pojąć, dlaczego nasze państwo jest tak bardzo frajerskie. My nie marzymy, my tęsknimy za normalnością (pobieranie pdf z akt sądowych przez osoby posiadające dostęp). Dlatego domagamy się, by minister zajął się usprawnianiem wymiaru sprawiedliwości. Niech odpuści nagrywanie rozpraw, bo to kosztowna zabawka, która – przynajmniej do czasu wdrożenia oprogramowania przetwarzającego dźwięk na druk – utrudni życie i sędziom, i stronom, co łatwo da się udowodnić. Wystarczy porównać, ile godzin zajmuje czytanie protokołu z rozprawy, która trwała trzy godziny, a ile odsłuchiwanie takiego protokołu.