Jarosław Gowin nie ukrywa, że trwają prace koncepcyjne, które w przyszłości mogą doprowadzić do spłaszczenia trzystopniowej struktury sądownictwa. To oznacza likwidację wszystkich 242 sądów rejonowych – stałyby się one ośrodkami zamiejscowymi sądów okręgowych. W efekcie stanowiska straciłoby 242 prezesów, ich zastępcy i funkcyjni, dla których orzekanie stanowi nierzadko drugie zajęcie „po administracyjnej krzątaninie". A dziś w dziesięciotysięcznej sędziowskiej rzeszy funkcyjnych jest aż 7 tys.

Tak radykalna reforma zapewne przerzuci ich na pierwszą linię orzeczniczą, co może mieć korzystny wpływ na przyspieszenie postępowań.

Jest jednak nieodzowny warunek: reforma musi być dopięta na ostatni guzik. Nieprzeanalizowane decyzje mogą bowiem spowodować niewyobrażalny chaos, który zaszkodzi przede wszystkim obywatelom. Dlatego reforma nie powinna być przeprowadzona w pośpiechu, bez szerokich konsultacji.

Warto też pamiętać, że minister Gowin ma w swoich zamiarach potężnego sojusznika: Bank Światowy, który w ostatnim raporcie „Doing Business", wytykając słabości polskiego wymiaru sprawiedliwości, sugerował takie posunięcie. W dodatku test w postaci likwidacji 79 sądów rejonowych na razie się udaje. I dotychczas nie zanotowano żadnych perturbacji związanych z reformą.

Odważny pomysł wydaje się więc godny uwagi. Polskie sądy już dawno temu obrosły tłuszczem funkcyjno-administracyjnych stanowisk i karier, nierzadko z ukoronowaniem w pałacu resortu sprawiedliwości. W sądach natomiast gwałtownie przybywa spraw. Zeszły rok był rekordowy – aż 14 mln. A to może oznaczać dalsze spowolnienie prowadzonych postępowań. Planowana z takim rozmachem reforma może być zatem skutecznym antidotum.