Mamy prawo oczekiwać od rządu przemyślanej i rzeczowej reakcji. Nie zaś tworzenia przepisów na kolanie. W pomyśle premiera Donalda Tuska wprowadzenia od nowego roku obowiązku posiadania alkomatów w autach trudno zaś doszukać się głębszych przemyśleń.
Premier najwyraźniej się zorientował, że wpadł w spiralę piarowskiej presji. Sprecyzował więc, że obowiązek wyposażania pojazdów w alkomaty zostanie uregulowany szybko, ale kierowcy będą karani za jego brak po upływie pewnego czasu. To akurat rozsądna korekta, bo rozporządzenie można napisać w miarę prędko, choć ważne są parametry alkomatów, ich kontrole itp. Trudniej je wdrożyć, co pokazują doświadczenia Francji, znacznie bogatszej i mającej więcej wypadków spowodowanych przez kierowców na gazie.
Owa korekta nie usuwa jednak wad z propozycji premiera. Uderza w niej brak związku ze zdarzeniem, które wywołało dyskusję, a więc przyczynami tragedii w Kamieniu Pomorskim. Pytań jest wiele: czy gdyby kierowca BMW miał alkomat, toby po niego sięgnął? A gdyby nawet, to czy wyszedłby z auta albo przynajmniej zwolnił? Czy jego pasażerka zachowałaby się inaczej? Czy ktoś zapytał, dlaczego kierowca jechał pijany ulicami miasteczka, czy był tam jakiś patrol policji?
Po co te pytania? Zanim zaczniemy szukać sposobu na pijanych kierowców, powinniśmy zdiagnozować przyczyny problemu i dobrać adekwatne środki, w szczególności prawne. Naprędce sklecone przepisy, na dodatek bez sankcji, mogą się okazać nieskuteczne, a nawet śmieszne. Jedno jest pewne: będą kosztowne. Koszty obciążą jednak nie tylko łamiących prawo.
Dziwi mnie też troska premiera o kierowców na rauszu czy kacu, rzekomo niezorientowanych, ile mają alkoholu we krwi, i brak troski o miliony właścicieli aut, którzy nie siadają za kółkiem po kieliszku, a będą musieli płacić ekstrapodatek na alkomaty.