Jeżeli tekst prawny ma cokolwiek obiektywnie oznaczać, konieczne jest przestrzeganie podstawowych zasad sztuki ustawodawczej przy jego tworzeniu. Jedna z nich mówi, że tym samym słowom raz użytym w akcie normatywnym nie należy nadawać odmiennego znaczenia. W przeciwnym razie ustawa stanie się niezrozumiałym zbiorem wyrazów.
Za ewenement należy uznać przepisy, które posługują się identycznymi przesłankami w celu określenia zupełnie rozbieżnych skutków. Nie trzeba szczególnego namysłu, żeby stwierdzić, iż zdanie typu: „Jeśli będzie słonecznie, to wyprowadzę Nicponia na spacer, a jeśli będzie słonecznie, to nie wyprowadzę Nicponia na spacer" ma logiczną wartość zero, natomiast sam Nicpoń będzie czuł się zdezorientowany. Można oczywiście powiedzieć, że to tylko, wybacz, Nicponiu, nieznośnie rozpieszczony pudelek, ale co jeśli podobne zdania prawodawca zacznie kierować do obywateli z gatunku homo sapiens?
Niechlubnym przykładem omawianego fenomenu jest art. 16 prawa o adwokaturze, zawierający upoważnienie do wydania przez ministra sprawiedliwości aktów wykonawczych w sprawie stawek adwokackich. W ustępie trzecim przepisu ustawodawca posłużył się trzema przesłankami dla określenia minimalnej stawki adwokackiej: rodzajem i zawiłością sprawy oraz potrzebnym nakładem pracy. W ustępie drugim wskazał natomiast bliźniacze przesłanki dla obliczenia sześciokrotności tejże stawki, tj. rodzaj i zawiłość sprawy oraz wymagany nakład pracy. Różnica sprowadza się do użycia raz słowa „potrzebny", a raz „wymagany", które są niewątpliwie w języku polskim wykorzystywane zamiennie. W tekście zaadresowanym do obywateli państwa prawa, w tym do ministra sprawiedliwości, ustawodawca zawarł nie lada zagadkę. Kiedy sześć równa się jeden? Podobnie skonstruowana delegacja ustawowa mogła przynieść wyłącznie jeden skutek, tj. arbitralne rozporządzenie zawieszone w jurydycznej próżni – akt w swej treści tak zaskakujący, że Sąd Okręgowy Warszawa-Praga wniósł do Trybunału Konstytucyjnego dwa pytania dotyczące jego zgodności z konstytucją w całości (P 24/14 i P 25/14).
Na razie prawnicy muszą jednak łamać sobie sami głowy nad pytaniem: kiedy sześć równa się jeden? Pierwsza odpowiedź zamyka się w specyficznie pojmowanym dogmacie racjonalnego ustawodawcy, tak często przytaczanym przy interpretacji prawa. Rozumowanie to można streścić następująco: jeżeli ustawodawca jest racjonalny, to skoro postanowił zrównać szóstkę z jedynką, to obywatelom nic do tego. Punkt pierwszy: ustawodawca ma zawsze rację. Punkt drugi: jeżeli ustawodawca się myli, patrz punkt pierwszy. Druga wersja wskazanego argumentu brzmi: skoro ustawodawca posłużył się tymi samymi przesłankami określenia stawki minimalnej i jej sześciokrotności, to obywatele powinni to z pokorą zaakceptować i wymyślić taki mechanizm interpretacyjny, który nada temu sens za wszelką cenę.
Prawo jest rozkazem suwerena, który trzeba bezwzględnie wykonać. Jeżeli jest wewnętrznie sprzeczny, obywatel ma stanąć na głowie i się podporządkować. Cóż z tego, że tych samych przesłanek użyto do określenia zupełnie innych skutków. Nic się nie stało. Rozumowanie to pomija jednak fakt, iż w demokratycznym państwie prawa przepisy, które nie spełniają zasad przyzwoitej legislacji, nie powinny się cieszyć zbyt długim żywotem. Rzeczpospolita jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli, którzy nie mają obowiązku przymykania oczu na podobnego typu konstrukcje jurydyczne w imię nadużywanego dogmatu o nieomylności prawodawcy. „Władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej należy do Narodu" (art. 4 konstytucji), a nie mitycznego, bezwzględnie racjonalnego ustawodawcy, którzy może zmieniać zasady algebry. Jeżeli prawodawca się pomyli, musi najzwyczajniej w świecie swój błąd jak najprędzej naprawić.