Ministerstwo Rolnictwa skierowało w środę do konsultacji projekt o szczególnych rozwiązaniach mających na celu poprawę nadzoru nad zdrowiem i ochroną zwierząt. Z natury jestem podejrzliwa, więc gdy rządzący pochylają się nad problematyką dotyczącą szeroko pojętej przyrody, zapala mi się czerwona lampka. Zwłaszcza że w polskim wydaniu troska o lasy niejednokrotnie kończy się ich wycinaniem, a zapobieganie chorobom świń czy dzików – ich masowym wybijaniem.

Jakie niespodzianki kryje najnowszy projekt? Na szczęście nie zawiera rozwiązania, którego organizacje społeczne (i ja też) najbardziej się obawiały. Tajemnicą poliszynela były bowiem nieformalne konsultacje pomysłu, by odebrać im uprawnienie do interwencyjnego czasowego odbioru zwierzęcia. Piszę „na szczęście”, bo w praktyce inne podmioty nie kwapią się do takich działań. Który wójt odbierze bitą i głodzoną krowę swojemu sąsiadowi i zarazem wyborcy z gminy? A przypadki nadużyć, które z pewnością miały miejsce, nie powinny uzasadniać zburzenia nieźle funkcjonującego od ćwierć wieku systemu.

Systemu, który jednak i tak się zatrzęsie w posadach. I nie chodzi mi o wymóg informowania lokalnego włodarza w ciągu maksymalnie doby o interwencji (obecnie i tak trzeba to robić, tylko „niezwłocznie”) ani nałożenie obowiązku zawiadamiania organów ścigania o przestępstwie znęcania się nad zwierzęciem – społecznicy i tak bez większych oporów to dziś czynią.

Problemem jest to, że nowe prawo, choć ministerstwo tego wprost nie przyznaje, przerzuci na NGO-sy ciężar finansowania systemu. Bo nie da się inaczej zinterpretować przepisu przewidującego, że koszty transportu i opieki nad odebranym zwierzęciem ponosi jego właściciel lub opiekun, „jeżeli zostali skazani prawomocnym wyrokiem sądu”. Realny scenariusz? Pięć lat czekania na ostateczny wyrok. A potem konia z rzędem temu, kto będzie potrafił jakiekolwiek pieniądze od kata zwierzęcia wyegzekwować.

Czytaj więcej

Ubój pod okiem kamer, interwencyjny odbiór zwierząt z obowiązkami