Diagnoza słuszna, tyle że z problemem mamy do czynienia od lat. Ważne projekty ustaw piszą różne ośrodki, bez koordynacji i dbałości o spójność. Często są to „solówki" ambitnych ministrów (np. reformy Gowina), a nawet, jak ostatnio, wiceministrów (reformy Jakiego), wyciągane jak królik z kapelusza. Nie mówiąc już o twórczości posłów. W efekcie do Sejmu wpływają projekty nie do końca przemyślane, obarczone błędami, bez oszacowania społecznego czy politycznego ryzyka. Tak było z ustawą o IPN. Zabrakło w niej nie tylko rzetelnej analizy kontekstu międzynarodowego, ale nawet skuteczności, celowości itd. Ważniejsze okazały się pobudki populistyczne, a nie przekonanie, że nowe prawo pomoże odkłamać polską historię.
Czy dobrym pomysłem jest, aby za najważniejsze dla państwa regulacje odpowiadali ludzie bez większego politycznego i legislacyjnego doświadczenia, próbujący nadrabiać owe braki zapalczywością i dobrymi chęciami? Czy na pewno Patryk Jaki powinien odpowiadać za wart miliardy złotych projekt ustawy reprywatyzacyjnej, który otwiera pole do nowego konfliktu?
Proces legislacyjny w Polsce jest zbyt rozregulowany. Brakuje mu centralnego nadzoru rzeczywistych potrzeb, jakości czy racji stanu. W ubiegłej kadencji projekt ustawy o związkach partnerskich, próbujący zmienić za jednym zamachem 150 ustaw i siedem kodeksów, firmował geodeta. A ambitny prezes TK, pisząc projekt ustawy dla instytucji, którą kierował, wywołał największy w dziejach III RP kryzys konstytucyjny. Warto wreszcie wyciągnąć z tego wnioski.