Tak stało się w przypadku procesu doktora G. Głównym aktorem w tej sztuce przestał być skazany lekarz. Od piątku trwa „Igor Tuleya show". Czyli spektakl sędziego, który uzasadniając wyrok, porównał pracę funkcjonariuszy CBA do metod stosowanych przez stalinowskich oprawców. A potem – niezrażony polityczną i medialną burzą, jaką wywołał – nie odpuszczał.
Wziął nawet udział jako główny bohater w programie telewizyjnym, gdzie wyjaśniał motywy swojego postępowania. Pojawiły się także informacje, że idąc za ciosem, sędzia Tuleya rozważa skierowanie zawiadomień o dokonanych przez CBA „przekroczeniach uprawnień" oraz „składaniu fałszywych zeznań".
Po trzęsieniu ziemi – jakim były reakcje po szokujących słowach zawartych w uzasadnieniu wyroku – napięcie nadal rosło. Aż tu nagle w poniedziałek cisza, nic, koniec... Kolejny występ w telewizji odwołany. Sędzia dostał zakaz wypowiedzi lub – jak twierdzi – sam sobie zakazał występów w mediach.
Wyszło trochę głupio, a trochę śmiesznie. Cała sprawa zapewne chwały i powagi całemu wymiarowi sprawiedliwości nie przyniesie. Proces doktora G. obserwowały miliony ludzi, którzy na podstawie tak głośnych spraw, wyrabiają sobie zdanie na temat wymiaru sprawiedliwości. Co zobaczyli widzowie? Otóż występy sędziego Tulei pokazały sąd jako instytucję emocjonalną, wewnętrznie rozedrganą, a więc taką, do której trudno mieć zaufanie.
Każdy człowiek ma jakieś poglądy, każdy odczuwa emocje – i dziennikarz, i policjant, i sędzia. Jednak akurat sędzia, wchodząc na salę sądową, powinien zostawić je w domu. A wydając wyrok - odnosić się do faktów. Jeśli przy okazji dokonuje bardzo emocjonalnych historycznych osądów, a w dodatku grubo przesadza, to czyni krzywdę nie tylko samemu sobie, ale też całemu wymiarowi sprawiedliwości.