Co się może zmienić?
Regulacje bazylejskie czy dyrektywy UE będą zapewne powodowały zmniejszanie tzw. akcji kredytowej. A to może powodować osłabienie wzrostu gospodarczego czy zmniejszenie liczby miejsc pracy.
Coraz częściej słyszę też, że rynek bankowy zmieni się w taki z lat 50., gdzie bank będzie tylko od udzielania kredytów i przyjmowania depozytów. Nie będzie się natomiast angażował w skomplikowane transakcje. Przez lata widać określone trendy, które co jakiś czas wracają. Przykładowo, w Stanach od lat 30. obowiązywał Glass-Steagall Act, który nie pozwalał bankom udzielającym kredytów, aby były jednocześnie bankami inwestycyjnymi. Ten rozdział utrzymywał się przez długi czas. Został zlikwidowany w latach 90., a teraz znów mówi się o powrocie do takich rozwiązań.
Czyli wcale nie „masz jak w banku".
No „nie masz". Za parę lat może się okazać, że niedawne bankowe dyrektywy UE zostaną uznane za zbyt rygorystyczne.
Poza tym różne jest wykorzystywanie instrumentów finansowych na poszczególnych rynkach – np. polski system bankowy powinien mieć większą możliwość korzystania z sekurytyzacji.
O nie, panie mecenasie, zamykamy wątki sekurytyzacji i akcji kredytowych, bo wywiad robi nam się ekonomiczny. Aby więc płynnie przejść do prawa, porozmawiajmy o opcjach walutowych. Jak to się stało, że opcje doprowadziły do katastrofy i sądowych batalii?
W tzw. kryzysie opcyjnym reprezentowaliśmy zarówno banki, jak i podmioty, które zawarły takie transakcje. Mam wrażenie, że źródłem kłopotów było to, że nie wszyscy, którzy kupili takie produkty, rozumieli, jak one działają. W 2008 r. wszyscy mówili, że złoty będzie się umacniał. Eksporterzy starali się przed tym zabezpieczyć opcjami, tym bardziej, że były „bezkosztowe". To wydawała się prosta zabawa, dopóki złoty nie stracił 1/3 wartości.
Które duże firmy poległy na opcjach?
Kłopoty miała Huta Szkła Krosno, Gdańska Stocznia Remontowa, Feroco, Duda. To są publiczne dane. Ale też sporo bardzo małych firm, pochodzących np. z Mazur. Byliśmy zdumieni, że te małe firmy w ogóle kupiły taki instrument i że banki chciały im opcje zaoferować. Kolejnym paradoksem było to, że w wypadku opcji banki nie żądały niemal żadnych zabezpieczeń, podczas gdy zaciągając kredyt, trzeba dostarczyć stosy dokumentacji.
Na opcjach walutowych sparzyły się i firmy, i banki – także te największe.
Na co teraz stawiacie jako kancelaria?
Tak jak dotychczas, na pewno sporo będziemy zajmować się, oprócz bankowości, prawem spółek, nieruchomościami. Mamy też prężny departament sporny.
Nieruchomościami? Przecież odeszło od was do Salansa mnóstwo ludzi z mec. Dębowskim. Swoją drogą, pewnie się pan wtedy trochę zdenerwował.
Na pewno było to przykre, bo to zawsze dla kancelarii trudna sytuacja, gdy z dnia na dzień „znika" część praktyki. Ale poradziliśmy sobie – nadal zajmujemy się nieruchomościami, tyle że inaczej sprofilowaliśmy działalność. Ze względu na to, że rynek nieruchomości nie wygląda w kryzysie najlepiej, specjalizujemy się m.in. w prawie budowlanym, projektach PPP.
Czy właśnie mniej transakcji nieruchomościowych spowodowało, że przychody kancelarii spadły ze 100 mln zł w 2010 r. do 80 mln zł w 2011 r.?
To jedna z przyczyn, ale chyba jednak głównie to efekt kryzysu. Jest po prostu mniej pracy.
Jakie są plusy i minusy pracy w kancelarii sieciowej?
Myślę, że są same plusy – przede wszystkim możliwość nauczenia się wielu rzeczy, do których w Polsce normalnie nie mielibyśmy dostępu. Dosłownie przed godziną zakończyłem telekonferencję z kolegami z Londynu, którzy przedstawiali najnowsze trendy na rynku kredytów konsorcjalnych, udzielanych w Europie z udziałem kredytodawców z USA. Taka wiedza jest bezcenna.
Skoro nie widzi pan minusów, to podpowiem: dzwoni czerwony telefon z Londynu z instrukcją, gdzie dodać, gdzie ująć, ile zarobić...
W sieci zarządzanie finansowe jest oczywiście zintegrowane. Zyski z całego świata wpadają do jednego garnka, z którego każdy czerpie – większą lub mniejszą łyżką. My raczej do tego wspólnego garnka dodawaliśmy, niż ujmowaliśmy.
Czyli jest jednak jakiś minus...
Nieduży. A co do sieciowych wymogów, to dotyczą one nie tylko przychodów, ale także wysokich standardów w pracy z klientem czy w zatrudnianiu. Nie jesteśmy jednak McDonaldem, nie sprzedajemy na całym świecie tego samego produktu. Sieć daje tylko platformę do pracy, oferuje wsparcie. Każdy musi przecież zdobyć klientów, odpowiednią wiedzę, zbudować zespół itp. – swoją małą kancelarię w tej wielkiej sieci.
I wychodzi z tego w państwa „małej kancelarii" niezły zysk na partnera – łączny dochód w 2011 r. wyniósł 27 mln.
To fakt, wychodzi nieźle. Wiele osób uważa, że prawnicy zarabiają za dużo. Ja patrzę na to tak: moje szkolenie zakończyło się dobrze po ukończeniu 30 lat. Przez ten czas inwestowałem w siebie i mam nadzieję, że choć część tej inwestycji zwróci się dzięki mojej pracy.
Nasi laureaci
Grzegorz Namiotkiewicz
otrzymał tytuł Prawnika X-lecia. W rankingu kancelarii ośmiokrotnie został liderem w prawie bankowym i finansowym.