Rz: Pamięta pan swoją pierwszą sprawę?
Maciej Bednarkiewicz: Byłem bardzo przejęty. To była substytucja. Sprawa dotyczyła kradzieży dwóch czy trzech kur. Pojechałem do Żyrardowa. Na miejscu okazało się, iż największym problemem jest to, że sala była ogrzewana piecem kaflowym. Było strasznie zimno i musiałem dorzucać do niego węgla.
Jak na debiut to rzeczywiście niezwykła sytuacja. Nie zestresowało to pana dodatkowo?
Właśnie nie. Dzięki temu zorientowałem się, że w występowaniu przed sądem, w rozprawie, która wydawała mi się czymś wyjątkowym, nie ma aż tak wiele niezwykłości. Że jest normalnie – jak jest zimno, to trzeba napalić w piecu.
Pewnie nie tak wyobrażał pan sobie swoją pracę, wybierając prawo. Skąd decyzja o tym właśnie kierunku studiów?