Rz: Już na studiach wymierzał pan sprawiedliwość.
Andrzej Mączyński: Można tak powiedzieć. Zasiadałem w studenckim sądzie koleżeńskim, najpierw domu studenckiego, potem Uniwersytetu Jagiellońskiego, wreszcie w naczelnym sądzie koleżeńskim. Wpływały do tych sądów rozmaite sprawy. Na przykład sądziliśmy studentów, którzy się pobili w akademiku, stłukli szybę lub w przypływie alkoholowej fantazji wyrzucili przez okno butelkę po tanim winie. Posiedzenia sądów, z udziałem oskarżyciela i obrońcy, były wielką atrakcją w akademiku. Gromadziły sporą widownię. Orzeczenie miało duże znaczenie wychowawcze i z reguły uwalniało studenta od odpowiedzialności przed komisją dyscyplinarną, gdzie korzystanie z pomocy obrońcy było wówczas wykluczone.
A dlaczego nie został pan sędzią?
Studia skończyłem w '68 roku. Nie był to czas dobry ani dla uczelni, ani dla sądów. Aby dostać etat w sądzie, trzeba było zapisać się do partii. W moim przypadku była to – mówiąc słowami Herberta – sprawa smaku. Podczas studiów miałem stypendium naukowe i dzięki temu udało mi się zostać na Uniwersytecie Jagiellońskim. Najpierw dostałem roczny staż. Obawiałem się więc, co będzie potem, bo obowiązywał wówczas system skierowań do pracy. Za zgodą kierownika katedry, w której pracowałem, wybitnego cywilisty prof. Kazimierza Przybyłowskiego, odbywałem więc pozaetatową aplikację sądową, licząc na to, że może da mi to szansę uniknięcia pracy np. w jakimś urzędzie. Na szczęście po roku pracy na uczelni otrzymałem etat asystencki. W ten sposób, choć zdałem egzamin sędziowski, zostałem na uniwersytecie.
Jak wyglądała wówczas praca na uczelni?