Reklama

Sądziłem już na studiach

Jak zostałem prawnikiem... opowiada „Rzeczpospolitej” Prof. Andrzej Mączyński, były wiceprezes Trybunału Konstytucyjnego, kierownik Katedry Prawa Prywatnego Międzynarodowego na Uniwersytecie Jagiellońskim

Aktualizacja: 20.09.2015 12:19 Publikacja: 20.09.2015 00:01

Prof. Andrzej Mączyński

Prof. Andrzej Mączyński

Foto: Fotorzepa, Bartosz Sadowski

Rz: Już na studiach wymierzał pan sprawiedliwość.

Andrzej Mączyński: Można tak powiedzieć. Zasiadałem w studenckim sądzie koleżeńskim, najpierw domu studenckiego, potem Uniwersytetu Jagiellońskiego, wreszcie w naczelnym sądzie koleżeńskim. Wpływały do tych sądów rozmaite sprawy. Na przykład sądziliśmy studentów, którzy się pobili w akademiku, stłukli szybę lub w przypływie alkoholowej fantazji wyrzucili przez okno butelkę po tanim winie. Posiedzenia sądów, z udziałem oskarżyciela i obrońcy, były wielką atrakcją w akademiku. Gromadziły sporą widownię. Orzeczenie miało duże znaczenie wychowawcze i z reguły uwalniało studenta od odpowiedzialności przed komisją dyscyplinarną, gdzie korzystanie z pomocy obrońcy było wówczas wykluczone.

A dlaczego nie został pan sędzią?

Studia skończyłem w '68 roku. Nie był to czas dobry ani dla uczelni, ani dla sądów. Aby dostać etat w sądzie, trzeba było zapisać się do partii. W moim przypadku była to – mówiąc słowami Herberta – sprawa smaku. Podczas studiów miałem stypendium naukowe i dzięki temu udało mi się zostać na Uniwersytecie Jagiellońskim. Najpierw dostałem roczny staż. Obawiałem się więc, co będzie potem, bo obowiązywał wówczas system skierowań do pracy. Za zgodą kierownika katedry, w której pracowałem, wybitnego cywilisty prof. Kazimierza Przybyłowskiego, odbywałem więc pozaetatową aplikację sądową, licząc na to, że może da mi to szansę uniknięcia pracy np. w jakimś urzędzie. Na szczęście po roku pracy na uczelni otrzymałem etat asystencki. W ten sposób, choć zdałem egzamin sędziowski, zostałem na uniwersytecie.

Jak wyglądała wówczas praca na uczelni?

Reklama
Reklama

Obowiązkiem asystentów była nie tylko praca naukowa i prowadzenie ćwiczeń. Musiałem na przykład zostać komendantem studenckiego hufca pracy. Po wydarzeniach marcowych wprowadzono obowiązek pracy fizycznej dla studentów pierwszego roku. Był z tym problem, bo uczelnia musiała znaleźć zakład, który zgodzi się przyjąć młodzież na kilka tygodni do pracy. Moi podopieczni rozwozili chleb z piekarni do sklepów. Na szczęście nie musiałem wstawać przed świtem i pracować z nimi. Codziennie chodziłem do piekarni sprawdzić, czy nie stało się coś złego, np. czy nie próbuje się ich obciążyć odpowiedzialnością za niedobory.

Czy studenci nie próbowali uchylać się od prac fizycznych?

Zdarzało się, że studenci, a raczej ich rodzice, próbowali przedstawiać lewe zaświadczenia lekarskie. Nie odpuszczałem. Uważałem, że skoro nie można traktować studentów sprawiedliwie, to przynajmniej będę ich traktował równo, niezależnie od tego, jakie możliwości mają ich rodzice. Tę zasadę stosowałem też później jako prodziekan.

Pamiętam, że raz dostałem podanie od studenta, któremu źle szła nauka, ale chciał skończyć studia. Spotkała go tragedia – amputowano mu nogę. Podanie, w którym opisał swoją historię, było wzruszające. Poruszony spytałem pań z dziekanatu, czy przychodził jakiś niepełnosprawny student bez nogi, ale nikogo takiego nie pamiętały. Wtedy przyjrzałem się lepiej dołączonemu do podania zaświadczeniu ze szpitala. Okazało się, że nazwisko było wyskrobane. Fałszerstwo powinno dyskwalifikować przyszłego prawnika. Przekazałem więc sprawę do prorektora. Student próbował jeszcze mnie przepraszać, ale ja się przecież nie gniewałem. Powiedziałem mu, że będzie ukarany nie tylko za fałszerstwo dokumentu, ale też za głupotę – każdy widzi, że ma on obie nogi, a przecież amputowana nie mogła odrosnąć.

Który moment kariery zawodowej wspomina pan najlepiej?

Najpiękniejszą, zupełnie niespodziewaną przygodą w moim życiu zawodowym było orzekanie w Trybunale Konstytucyjnym. Zetknąłem się tam z grupą wybitnych prawników, można powiedzieć z elitą polskich konstytucjonalistów. Mam na myśli nie tylko sędziów, ale i tych, którzy występowali przed Trybunałem, np. prokuratora Zbigniewa Szcząskę i zastępcę rzecznika praw obywatelskich Stanisława Trociuka. Praca sędziowska była bardzo atrakcyjna. Można powiedzieć, że martwe przepisy konstytucji wypełnialiśmy żywą treścią. Były to pierwsze lata po wejściu w życie nowej konstytucji. Jej tekst był jakby partyturą, a czułem się trochę jak wirtuoz, który na jej podstawie ma publicznie odegrać nigdy wcześniej niewykonywaną kompozycję. Praca w Trybunale odbywała się jednak kosztem rodziny i uniwersytetu, bo w każdym tygodniu większość czasu spędzałem w Warszawie. Moja kadencja dobiegła końca w 2006 r., ale wciąż utrzymuję kontakt z osobami, z którymi wówczas współpracowałem, np. z sędzią Ferdynandem Rymarzem, który bardzo mnie wspierał podczas pierwszych miesięcy kadencji.

Reklama
Reklama
Opinie Prawne
Ewa Szadkowska: Dwa lata rządu, czyli zawiedzione nadzieje
Opinie Prawne
Robert Gwiazdowski: Czy lekcje, przekazywane nam przez autorytety, są prawdziwe?
Opinie Prawne
Michał Bieniak: Co mają wspólnego żurek, ziobro i środa?
Opinie Prawne
Sławomir Wikariak: Kto odpowiada za brzydkie napisy w WC?
Materiał Promocyjny
Jak producent okien dachowych wpisał się w polską gospodarkę
Opinie Prawne
Robert Gwiazdowski: Wczasowa łódka konna, czyli o zakazie reklamy alkoholu
Materiał Promocyjny
Lojalność, która naprawdę się opłaca. Skorzystaj z Circle K extra
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama
Reklama