Z dużym zainteresowaniem śledzę na łamach „Rzeczpospolitej" dyskusję o programie 500+ i jego skutkach, prowadzoną przez redaktora naczelnego gazety Bogusława Chrabotę, wiceministra rodziny, pracy i polityki społecznej Bartosza Marczuka oraz Dominika Zdorta. W tej wymianie myśli padło wiele mocnych słów, które wskazują, że ocena programu jest niejednoznaczna i emocjonalna.
Dla czystości tego wywodu przyznam, że jestem zwolennikiem programu, pod warunkiem że nie będzie on finansowany przez podniesienie podatków, ale np. przez skuteczne ściganie złodziei VAT. Nie wyklucza to jednocześnie moich obaw o skutki uboczne 500+ w przyszłości.
Ma rację Marczuk, wymieniając liczne już widoczne korzyści programu, jak: wyciąganie dzieci z biedy, zmianę filozofii działania państwa, które zaczyna wychodzić z kultywowanego przez lata nie tylko w PRL, ale i III RP modelu opresyjnego. Ma rację też Zdort, pisząc o wzmocnieniu rodzin i o traktowaniu rodzin wielodzietnych jako patologicznych i zbędnych.
Na zasadniczy skutek programu, czyli wzrost liczby urodzeń, bo o to w nim przecież chodzi, przyjdzie jeszcze poczekać. I od tego zależy jego ostateczna ocena.
W kręgu mitów
Zanim jeszcze program został uruchomiony, już miał wielu przeciwników. Padały m.in. zarzuty , że to prosta droga do podniesienia podatków, bo państwa na to nie stać; że w ten sposób podatnicy będą finansowali świadczenia na dzieci alimenciarzy, gdyż ci będą domagali się obniżenia ich podstawy. Co brutalniejsi krytycy wskazywali, że środki te będą przeznaczane na wódkę, samochody etc. Nie sprawdziło się.