To, co najbardziej cieszy, to fakt, że profesor Seniuk jako aktorka narodowej sceny stale zaskakuje kreatywnością. O skali jej talentu dobrze świadczą role tak różne, jak Kulka w „Kosmosie" Gombrowicza, Czelcowa w „Miłości na Krymie" Mrożka, Lewiwa w „Udręce życia" czy Selma w „Twórcach obrazów". Role – kamienie milowe. I to zagrane w ostatnich latach. Do dziś mam w uszach, jak wspólnie z Janem Englertem profesor Seniuk wystąpiła w roli narratora 12 wieczorów z „Panem Tadeuszem" w reżyserii Piotra Cieplaka. Mistrzostwo najwyższej próby.
Piszę „profesor Seniuk", mimo że jestem absolwentem warszawskiej polonistyki, więc z panią Anną nigdy nie miałem zajęć. Wiedziałem jednak o nich od dawna, bo uczenie w szkole przy ul. Miodowej było zawsze jej wielką pasją, a myślę nawet, że rodzajem posłannictwa. Seniuk daleko wychodziła poza rolę typowego belfra. Wielu jej uczniów przyznaje, że sama będąc spełnioną matką, część tej matczynej miłości potrafiła przelać także na swoich studentów. Teoretycznie więc ma dwoje dzieci, a w praktyce miała ich znacznie więcej. Potrafiła być dla nich matką surową, ale też opiekuńczą, w trudnych chwilach stając się przyjaciółką i powiernicą.
Dlaczego piszę o tym w czasie przeszłym? Okazało się bowiem, że Akademia Teatralna zakończyła współpracę z Anną Seniuk od nowego sezonu. Podobno z bólem serca, ale – jak się mówi – ma na to wpływ tzw. reforma ministra Gowina oraz zmniejszona dotacja. Niektórzy mówią, że jest to „zawieszenie współpracy do lepszych czasów", czyli zastosowano metodę „czekaj tatka latka". A Wyspiański powiedziałby: „słowa, słowa, słowa, słowa".
Nie mam powodu sądzić, że dzisiejsze władze uczelni mają jakąś szczególną niechęć do Anny Seniuk, ale delikatnie mówiąc podejmując taką decyzję wykazali się wyjątkową niefrasobliwością. Zresztą nie jedyną. Drugą osobą, z którą postanowiono zakończyć współpracę jest prof. Aleksandra Górska. Aktorka pedagog, która była z uczelnią przy Miodowej związana „od zawsze”, która od wielu lat nie tylko podporządkowała swe aktorstwo niemal wyłącznie pracy pedagogicznej w PWST a potem AT, ale pełniła także ważne funkcje w jej władzach. Do tego stopnia poświęciła się pracy w macierzystej uczelni, że gdyby nie sympatyczna postać babci Lucyny w serialu „Ojciec Mateusz” dla tzw. masowego widza byłaby aktorką zupełnie nieznaną. I okazuje się, że akurat te dwie postacie, dla których praca w Akademii była miłością w pełni odwzajemnioną, które mogą pochwalić się całą rzeszą znakomitych uczniów. A co ważne świetnie czują współczesne aktorstwo. Dla tych postaci nie ma już miejsca na tej uczelni i co by nie mówić o tzw. obiektywnych przyczynach, czy potrzebie odmładzania „ciała pedagogicznego” sprawę uważam za absolutnie niezrozumiałą, żeby nie rzec skandaliczną zwłaszcza w czasach, kiedy narzekamy na brak autorytetów, zachwiany, czy wręcz odwrócony system wartości.
Rektor Akademii Wojciech Malajkat stale powołuje się na Jerzego Grzegorzewskiego. Niech więc przypomni sobie, że obejmując dyrekcję Narodowego, Grzegorzewski ściągnął do zespołu niemal 75-letniego Igora Przegrodzkiego. Widział w tym naturalny hołd złożony tradycji teatru. Do Akademii przy Miodowej nie trzeba nikogo ściągać, wystarczy pozostawić tych, którzy zrośnięci są z jej tradycją od lat i mają na tyle siły, by swą pracą i oddaniem świadczyć o tym na co dzień. Po prostu: „świętości nie szargać. Bo trza, by święte były", jak pisał Wyspiański, artysta szczególnie ceniony nie tylko przez Jerzego Grzegorzewskiego, którego szczególnie cenił nie tylko Wojciech Malajkat.