Od poniedziałku trwa czterodniowa wizyta w Polsce szefa wyższej izby białoruskiego parlamentu Michaiła Miasnikowicza. Kiedy trzy lata temu Unia wycofała się niemal z wszystkich sankcji wobec Mińska (w tym wobec samego Aleksandra Łukaszenki), stało się oczywiste, że izolowanie naszego wschodniego sąsiada nie ma sensu. Dlatego zaproszenie polityka, o którym się mówi, że ma dostęp do ucha samego prezydenta, można by uznać za wyraz racjonalnego pragmatyzmu ze strony polskiego rządu. Niestety, plan wizyty białoruskiego gościa pokazuje coś odwrotnego.
Oprócz oczywistych spotkań z marszałkami Sejmu i Senatu oraz szefem MSZ, zaplanowano rozmowy zarówno z premierem, jak i prezydentem. Nic nie wskazuje na to, by ta nadzwyczajna „hojność” była efektem jakiegoś korzystnego dla Polski ustępstwa ze strony Mińska. Przeciwnie, w przeddzień wizyty z Białorusi został wydalony kolejny polski ksiądz. Powstaje więc pytanie, po co Polska czyni wobec dużo słabszego i mniejszego sąsiada takie honory, zdecydowanie wykraczające poza dyplomatyczną praktykę?
Być może nasze władze uległy naiwnemu przekonaniu, iż tak ekstraordynaryjne ugoszczenie Miasnikowicza to sposób na stworzenie Białorusi geopolitycznej przestrzeni, która pozwoli jej odsunąć się nieco od rosyjskiego patrona. To absolutna iluzja. Uzależnienie gospodarcze, polityczne i wreszcie wojskowe od Moskwy, czyni dzisiaj z Mińska rosyjską quasi-kolonię. Co więcej, Łukaszenko, choć nie czuje się z Moskwą nazbyt komfortowo, wcale nie chce rezygnować z tej symbiotycznej relacji. Rozumie on doskonale, że rosyjskie wsparcie gospodarcze to jedyny sposób na trwanie reżimu. Nawet najbardziej kordialne relacje z Warszawą nie mogą więc zmienić istoty rosyjsko-białoruskich relacji. Mogą co najwyżej posłużyć Łukaszence w retorycznej przepychance z Putinem, a także być wykorzystane jako element wewnątrzbiałoruskiej propagandy.
Można uznać, że przyjęcie Miasnikowicza przez cztery najważniejsze osoby w państwie ma wymiar wyłącznie bilateralny i jest po prostu odpowiedzią na analogiczną wizytę marszałka Karczewskiego w lipcu poprzedniego roku na Białorusi. Problem w tym, że w ten sposób Polska nie zyskuje ani przyjaźni, ani poważania ze strony Mińska. Kto zna mentalność wschodnioeuropejskich satrapów, ten rozumie, że oddawanie za darmo nadmiernych honorów zostanie przez Białoruś (i nie tylko) odebrane jako sygnał słabości. W efekcie Łukaszenko zyskuje potwierdzenie, że wobec skłócenia z Brukselą, Paryżem i Berlinem oraz problemów z Kijowem Warszawa potrzebuje dzisiaj Mińska tak samo jak Mińsk Warszawy.
Trzeba też przyznać, że złe relacje z Kijowem i brak podobnych gości z Ukrainy nie stwarzają najlepszego kontekstu dla wizyty Miasnikowicza. Tym bardziej celowa wydaje się wstrzemięźliwość w fetowaniu białoruskiego gościa. Polska namawia innych do asertywnej polityki wobec Rosji. Sama zaś z jednej strony kłóci się z Kijowem, a z drugiej – ostentacyjnie ociepla relacje z prorosyjskim reżimem na Białorusi. W ten sposób nie wystawiamy sobie zbyt dobrego świadectwa ani w NATO, ani też w Unii Europejskiej.